Bankowość i Finanse | Makroekonomia | Konkurencyjny system i dobre rządzenie ważniejsze niż pożyczka z KPO

Bankowość i Finanse | Makroekonomia | Konkurencyjny system i dobre rządzenie ważniejsze niż pożyczka z KPO
Andrzej Sadowski. Fot. Archiwum prywatne
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Na polską gospodarkę ma wpływ rząd w Polsce, nie polityka Donalda Trumpa czy sytuacja gospodarcza Niemiec – mówi Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha, w rozmowie z Bohdanem Szafrańskim.

W styczniu władzę w USA ponownie obejmie Donald Trump, który w swoim programie wyborczym zapowiedział daleko idące zmiany w polityce amerykańskiej, w tym podniesienie ceł na produkty z UE. Gospodarka Niemiec, nasz największy partner handlowy, też przeżywa trudności. Jak duży to może mieć wpływ na kondycję naszej gospodarki?

– To, czy gospodarka amerykańska, niemiecka czy polska znajduje się w tym, czy innym położeniu, zależy od decyzji politycznych, podejmowanych przez ostatnie lata. Raport organizacji niemieckich przedsiębiorców jednoznacznie stwierdza, że pogarszająca się coraz bardziej sytuacja gospodarcza Niemiec związana jest z określonymi decyzjami politycznymi rządu federalnego, które niosą za sobą negatywne konsekwencje. Jedną z nich było zamknięcie elektrowni atomowych, które po konkurencyjnych cenach dostarczały energię elektryczną dla niemieckiej gospodarki. Zaangażowanie się rządu federalnego w tzw. zieloną transformację okazało się niezwykle kosztowne przy braku spodziewanych efektów związanych z uzyskaniem zwiększenia konkurencyjności gospodarki ze względu na prymat w zielonych technologiach. Przewaga ta nie została jednak uzyskana, bo wcześniej technologię w zakresie np. wytwarzania paneli słonecznych przeniesiono do Chin, które na tyle ją udoskonaliły, że Unia Europejska przegrywa dziś z nimi konkurencję, w desperacji wprowadzając cła na te wyroby. Dzisiaj odczuwamy kumulację skutków złych decyzji, podejmowanych przez całe lata, a przede wszystkim jednej z nich. Otóż w 2000 r. w Unii Europejskiej przyjęło tzw. strategię lizbońską. Zakładano w niej, że w ciągu dekady Unia pod względem rozwoju gospodarczego wyprzedzi USA, gdyż stanie się bardziej konkurencyjna. Jednak w 2010 r. ją porzucono. Od tej chwili jest według mnie tylko miarą powiększającego się zacofania Unii w stosunku nie tylko do USA, ale i Chin czy Korei Południowej.

Zresztą sama Komisja Europejska, sporządzając ranking odnośnie gospodarki cyfrowej i nowoczesnych technologii, musiała przyznać, że dystans między Unią a USA w tym obszarze się zwiększa, w efekcie w Europie powstaje coraz mniej krytycznych technologii. Inne rozwiązania, promowane i dekretowane przez Komisję Europejską od 2010 r. doprowadziły tylko do tego, że państwa Unii znalazły się niejednokrotnie w ślepym zaułku, czego potwierdzeniem jest raport Mario Draghiego, wskazujący de facto na upadek konkurencyjności unijnej gospodarki. Jednakże jego recepta na przywrócenie tejże konkurencyjności jest całkowicie fałszywa, bo przez fakt wydania kolejnych 800 mld euro, których zresztą brakuje, Unia nie odmieni swojego losu, a wygeneruje tylko wzrost zadłużenia i nic poza tym. Wejście Komisji Europejskiej na drogę tzw. zielonego socjalizmu spowodowało przede wszystkim ogromne koszty dla społeczeństw europejskich i ich gospodarek oraz powiększenie dystansu nie tylko wobec USA, ale też państw azjatyckich. Tak jak przed laty obalono Mur Berliński, obecnie upadł mit o konkurencyjności niemieckiej gospodarki, która według innego mitu jest lokomotywą dla pozostałych państw Unii. Po utraceniu handicapu związanego z lepszymi cenami surowców energetycznych z Rosji dla Niemiec niż dla pozostałych państw Unii okazało się, że nie ma ona aż tak wielu innych przewag konkurencyjnych. Znane na świecie niemieckie koncerny ograniczają produkcję i zamykają fabryki – nawet takie jak zakład Audi w Brukseli, który działał od 1949 r., a zakończy produkcję w 2025 r.

Czy możemy w jakiś sposób chronić naszą gospodarkę przed możliwymi negatywnymi wpływami zewnętrznymi?

– Wszystko zależy w pierwszej kolejności od rządu w Polsce i tego, co, jak oraz w jakim tempie uczyni. Kiedy dochodziło do rozlania się skutków spekulacyjnego krachu na rynkach finansowych w latach 2007–2009 ówczesny premier, który również i dziś sprawuje tę funkcję, wraz z rządem wystąpił z inicjatywą ustawy antykryzysowej. Pracowano nad nią tak długo, że weszła w życie już po oficjalnym zakończeniu się tego krachu. Z tej ustawy, która miała za cel ochronić polskie firmy, skorzystało bodajże… cztery czy pięć z nich. W sytuacjach kryzysowych czas jest tak samo ważny jak podczas wojny. Tylko natychmiastowa reakcja i kontr działanie uniemożliwiło zajęcie lotniska w Kijowie przez desant elitarnej 45 Samodzielnej Brygady Specnazu Wojsk Powietrznodesantowych Rosji, który miał przejąć stolicę Ukrainy i centrum jej władzy. Jeżeli sytuacja kryzysowa już trwa, to nie może być tak, że decyzje o eliminowaniu niepożądanych zjawisk zaplanowano na za dwa lata. Jednym z jednoznacznych haseł wyborczych, którym przekonano wyborców, było to dotyczące likwidacji tzw. Polskiego Ładu, a zwłaszcza jednego z jego elementów, czyli regulacji odnośnie składki zdrowotnej. Stała się ona kolejnym podatkiem, który ewidentnie szkodzi – zwłaszcza mikro i małym przedsiębiorcom. Od chwili wprowadzenia tego podatku, czyli od 1 stycznia 2023 r. do końca lipca 2024 r. działalność zawiesiło lub zlikwidowało około 880 tys. firm w Polsce. Jest to sytuacja bez precedensu w ostatnich dekadach, dlatego zapowiedź, że ma być zmodyfikowana dopiero od 2026 r., będzie jedną z głównych przyczyn utraty głosów przedsiębiorców i ich rodzin oraz zapewne przegranej z tego powodu w przyszłych wyborach. Skoro do tej pory skutki tzw. składki zdrowotnej są ewidentne negatywne, to dalsze jej utrzymywanie świadczy o tym, że obecny rząd jest rządem kontynuacji działań poprzedniego i nie potrafi reagować na rozwijający się w Polsce kryzys gospodarczy, będący skutkiem utrzymania tzw. Polskiego Ładu. Fabryki na razie jak stały, tak stoją – poza nielicznymi należącymi do koncernów zachodnich, które zostały zlikwidowane lub przeniesione, m.in. do Rumunii lub z powrotem do Niemiec. W tej sytuacji należy oczekiwać, że rząd w Polsce jednak zmieni warunki dla polskich przedsiębiorców. Jeżeli jednak tego nie zrobi, to decyzje, jakie podjął Ryszard Florek, właściciel firmy Fakro, tylko się nasilą. Po czterech latach starań związanych z rozbudową zakładu nadal nie otrzymał koniecznych w tym celu pozwoleń i zdecydował się na otworzenie fabryki w USA, co okazało się łatwiejsze, niż można było przypuszczać i tam będzie produkował, a nie w Polsce. Działalność jego oraz tysięcy innych fabrykantów i przemysłowców natrafiła w Polsce na sztucznie stworzone bariery, które żaden z rządów nie usunął, tylko je jeszcze powiększał. Stąd mamy przede wszystkim spadek inwestycji. Nie jest on wynikiem stanu krajobrazu czy braku pieniędzy, tylko konsekwencją takich, a nie innych wprowadzonych przepisów.

Zdecydowane zapowiedzi prezydenta elekta Donalda Trumpa dotyczące ograniczeń w dostępie do rynku amerykańskiego nie powinny, mimo wszystko, budzić naszych obaw?

– USA mają w tym zakresie doświadczenia, chociażby z czasów prezydentury George W. ­Busha, który wprowadził dosyć wysokie cła na stal z Azji używaną przez amerykański przemysł motoryzacyjny. Efektem był oczywiście spadek konkurencyjności tegoż przemysłu, bo w tej cenie i jakości stali nie wytwarzano w wystarczających ilościach na terenie USA i dlatego trzeba było ją importować. Sami producenci samochodów zwrócili się do prezydenta o zniesienie ceł, bo im szkodziły, a nie uratowały one wcale hut w USA. Zaszkodziło to też znacznie większej części amerykańskiej gospodarki, która korzystała z tego importu. Politycy jeżeli już próbują naprawić świat, to za pomocą instrumentów prostych jak konstrukcja cepa, i cła do takich należą. Liczy się samo działanie, a nie prawdziwe skutki, widoczne zazwyczaj po czasie. Jeśli zapowiedzi Donalda Trumpa zostaną w pełni wprowadzone, to prędzej czy później okaże się, że z tego tytułu USA ponoszą większe straty niż korzyści. Bilans takich decyzji, w moim przekonaniu i na podstawie historycznych doświadczeń, jest prawie jednoznacznie negatywny. W przypadku kiedy niektóre państwa nie stosują się do umów Międzynarodowej Organizacji Handlu i dotując swoje firmy lub całe branże, zakłócają wolną konkurencję, tego typu praktyki są przedmiotem postępowań i arbitrażu międzynarodowego albo wojen handlowych. W USA każdy prezydent powinien pamiętać o lekcji Miltona Friedmana, który powiedział, że najlepszym do tej pory produktem eksportowym USA jest papier zadrukowany na zielono zwany dolarem, bo za niego do tego państwa trafiają realne produkty. Dolar amerykański stał się walutą świata. Jak do tej pory euro nie stało się dla niego konkurencją. Musiało też ustąpić część swojego miejsca w koszyku walutowym juanowi. Świadczy to cały czas o słabnącej pozycji gospodarczej i tym samym politycznej Unii Europejskiej. Skoro to dolar jest najlepszym produktem eksportowym, za który Amerykanie dostają realne dobra, to prezydent elekt prędzej czy później odrobi lekcję Miltona Friedmana i pomysły o tworzeniu barier zostaną przemyślane. Prowadzenie polityki protekcjonistycznej w większej skali w efekcie przyniesie USA więcej szkód niż pożytku. Poza tym, jaki jest sens powrotu na pozycje izolacjonistyczne i protekcjonistyczne w sytuacji, w której USA mają bazy wojskowe rozsiane na całym świecie i walczą z Chinami o utrzymanie pozycji hegemona w polityce międzynarodowej? Dzisiaj rywalizacja między USA a Chinami odbywa się w obszarze, o czym mało jest mówione w przestrzeni publicznej, walki o pieniądz, czyli który z nich będzie w większym stopniu międzynarodową walutą rozliczeniową. Stąd podejmowane są różne inicjatywy np. ze strony krajów BRICS (ang. Brazil, Russia, India, China, South Africa), aby w kontraktach, chociażby na ropę, w których do tej pory dolar był niewzruszoną walutą rozliczeniową, zastąpić go inną. Do niedawna było nie do pomyślenia, że niektóre państwa arabskie zaczęły informować opinię publiczną, że np. kolejny kontrakt na ropę naftową został zawarty w innej walucie niż dolar.

Andrzej Sadowski. Fot. Archiwum prywatne

Czy zakończenie w jakikolwiek sposób konfliktu w Ukrainie nie spowoduje, że gospodarka Niemiec ponownie przyspieszy dzięki dostępowi do tańszych surowców energetycznych? Innymi słowy, czy Niemcy dziś też mogą się stać lokomotywą, która pociągnie również naszą gospodarkę?

– Zacznijmy od tego, że w okresie różnych spowolnień i kryzysów w Niemczech, polski eksport do Niemiec bardzo często wzrastał, a nie malał, stąd teza o niemieckiej lokomotywie i dołączonym do niej wagoniku, jakim jest polska gospodarka, jest całkowicie fałszywa. Niemieccy przemysłowcy w momencie, kiedy ich najbliżsi dostawcy stawali się drożsi i tym samym niekonkurencyjni, zaczęli szukać w Polsce tej samej jakości, tylko za mniejsze pieniądze. Spowodowało to, że Polska stała się dla różnych gospodarek unijnych jedną z większych stref przemysłowych, która zwłaszcza po przerwaniu łańcuchów dostaw m.in. z Chin w czasie pandemii jest jeszcze bardziej niezastąpiona. Nie jest tak do końca, że kryzys w Niemczech od razu musi automatycznie przełożyć się na całą polską gospodarkę i wszystkie branże, co większość polityków i ekonomistów powtarza jak mantrę. Nawet powrót do zaopatrzenia w surowce energetyczne z Rosji, o co zabiega kanclerz Niemiec, nie przywróci aż takiego wzrostu konkurencyjności niemieckiej gospodarki i eksportu, jak to było przed agresją Rosji na Ukrainę. Jak sami niemieccy przemysłowcy zauważyli, część branż w Niemczech w międzyczasie przestała w ogóle być konkurencyjna. I nie jest to tylko np. kwestia branży transportowej, w której Polska okazała się numerem jeden w ostatnich kilkunastu latach, dystansując w tym zakresie konkurencję w Niemczech i Francji, aż zainterweniowały rządy tych państw, by wprowadzić tzw. dyrektywę o mobilności, która miała administracyjnie ukrócić polską ekspansję. Również w wielu innych gałęziach zaczęliśmy być coraz bardziej konkurencyjni, bo to przede wszystkim polscy przemysłowcy, a nie rządy wykorzystali tzw. rentę zacofania. Pamiętajmy, że po upadku minionego systemu nie rządy, tylko przemysłowcy budowali fabryki wykorzystujące najnowsze dostępne technologie na świecie. Nie musieliśmy dalej eksploatować starych, ale cały czas działających linii produkcyjnych, jakie mają np. Niemcy. Mimo że nadal są sprawne i bardzo dobre, jednak nie są już tak wydajne jak te, które działają w Polsce. Przewagę konkurencyjną polskich fabryk skutecznie niwelują kolejne nasze rządy, chociażby utrzymując stan destabilizacji w obszarze podatków. W zestawieniu Banku Światowego jednym z parametrów dotyczących gospodarki jest średni czas oczekiwania dowolnego zakładu przemysłowego na podłączenie do sieci energetycznej. Warto zwrócić uwagę, że w Niemczech wynosi on około 30 dni, a w Polsce oficjalnie wynosił ponad 130 dni, przy czym w praktyce jest to i pół roku. Czyli wybudowane zakłady stoją pół roku bezużytecznie, bo nie są podłączone do energii, a w Niemczech po 30 dniach zakład może już pracować. Dlatego, chociażby w tym obszarze, pomimo że mamy nowocześniejsze fabryki, to niekoniecznie wykorzystywały one przewagę konkurencyjną. Kolejny rząd w Niemczech, wyłoniony w tegorocznych wyborach, będzie stał przed koniecznością przeprowadzenia daleko idących zmian, rezygnacji z tzw. zielonego ładu w obecnym kształcie i powrotu do energii pochodzącej z atomu, aby dostarczyć energię, która będzie tańsza niż w Polsce. W 2024 r. głównym powodem zamykania i przenoszenia zakładów przemysłowych, zwłaszcza zachodnich koncernów z Polski do innych państw, były nie tylko wysokie ceny energii, ale ich nieprzewidywalność w najbliższych latach. Właśnie taki powód zamknięcia, jako główny, podano w przypadku funkcjonującej w Płocku od początku lat 90. minionego wieku szwalni producenta dżinsów Levi Strauss. Zbyt dużo było takich zdarzeń w 2024 r. w Polsce, aby uznać je za pomijalne. Problemy, czy to polskiej, czy niemieckiej gospodarki, są spowodowane jakością rządzenia, a ich źródłem w pierwszej kolejności są decyzje rządów. Nasilające się problemy polskiej gospodarki są efektem przede wszystkim kontynuacji przez kolejny rząd tzw. Polskiego Ładu, w którym zaszyte są też konsekwencje zielonego ładu. Od obecnego rządu zależy ich wyeliminowanie, jako elementów dzisiaj ewidentnie szkodzących, oraz poprawienie warunków konkurencyjności. Jest to proste, wystarczy wziąć międzynarodowe rankingi i zmienić w tych obszarach, w których rozwiązania w naszym państwie są na odległych pozycjach. Po tej zmianie polska gospodarka, która jest na wysokim technologicznie poziomie w Unii, będzie mogła wreszcie wykorzystać swoje przewagi.

Czyli powinniśmy patrzeć na siebie i głównie w Polsce szukać recepty na dalszy rozwój?

– Trzydzieści pięć lat własnych doświadczeń jest wystarczające, aby sięgnąć do rozwiązań, które się sprawdziły. Polska była miejscem największego tzw. cudu gospodarczego końca XX w. za sprawą tzw. ustawy Wilczka, która przywracała wolność gospodarczą w naszym państwie. Cud ten miał miejsce mimo braku sieci dróg, które dziś mamy, telefonii jako takiej, bo komórkowej jeszcze nie było, systemu bankowego, jaki dziś znamy oraz kredytów. Dziś, mając już to wszystko, nie jesteśmy w stanie osiągnąć właściwego do skali naszej gospodarki sukcesu, bo jak zauważył Franz Kafka „kajdany ludzkości zrobione są z papieru kancelaryjnego”. Przekonał się o tym wspomniany Ryszard Florek. Polscy przemysłowcy i tak wykazują się dużą wstrzemięźliwością, jeżeli chodzi o podejmowanie jakichś gwałtownych decyzji o likwidacji i przenoszeniu zakładów. Jednak, jeżeli obecny rząd dokona radykalnego zwrotu w obszarze przepisów dotyczących działalności gospodarczej na wzór tzw. ustawy Wilczka i nie będzie odkładał, tak jak to jest w przypadku tzw. składki zdrowotnej, zmian do 2026 r., to w Polsce nie będzie kryzysu. Fabryki w Niemczech są realnie zamykane i ludzie coraz częściej tracą pracę. Japońskie koncerny wchodziły na inne rynki tylko w momencie, w którym były one pogrążone w kryzysie. Jeżeli nie ma kryzysu, to wszystko jest, można powiedzieć, poukładane i szczelne, a w momencie kryzysu gospodarki się rozszczelniają i pojawiają się nowe możliwości dla konkurencji z zewnątrz. Zasiedziałe firmy są na tyle osłabione, że można nie tylko je przejmować, ale przejmować też te rynki. Z tej możliwości powinniśmy skorzystać. Polski rząd powinien wiedzieć, że nie pieniądze z KPO pozwolą się nam rozwijać, a przede wszystkim konkurencyjny system prawny, podatkowy i instytucjonalny, który sprawi, że Polska może być miejscem, gdzie do kwitnących już polskich firm dołączą nie tylko firmy niemieckie, bo tak konkurencyjne warunki będą tu panowały.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK