Bankowość i Finanse | Makroekonomia | Donald Trump 2.0, czyli strategia loss-loss

Jacek Ramotowski
„Powrót Donalda Trumpa do władzy i inauguracja jego prezydentury 20 stycznia 2025 r. otworzy okres nowych porządków geopolitycznych (…) Powoduje duże obawy o perspektywy dla kruchego wzrostu gospodarki światowej przy już widocznych tendencjach protekcjonistycznych w ostatnich latach” – napisali analitycy ING Group w powyborczym komentarzu.
Choć z grubsza – po zapowiedziach Donalda Trumpa – wiemy, jakie będą kierunki zmian geopolitycznych, ekonomicznych czy klimatycznych, to ich wpływ, skala i siła oddziaływania są wciąż zupełnie nieprzewidywalne. To tak jakby świat poddać w wielu wymiarach gigantycznemu eksperymentowi. Działania Donalda Trumpa i polityka USA wywołają złożoną reakcję we wszystkich krajach i na wielu poziomach. Dopiero ta reakcja zdecyduje o skutkach zmian. Można wymyślać scenariusze jak z Hollywood, ale nie sposób określić ich prawdopodobieństwo.
Nie wiemy zatem, czy USA będą w NATO – najpotężniejszym sojuszu obronnym w historii, jak dalece postąpi ich izolacjonizm, czy pozostaną wciąż najsilniejszą gospodarką świata, czy za cztery lata będą jeszcze demokratycznym państwem? Paradoksalnie, to właśnie gospodarka amerykańska może najgorzej znieść kurację Donalda Trumpa 2.0, choć celem prezydenta-elekta jest „make America great again”, a najbardziej liczy się dla niego biznes i zysk.
– Nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości w związku z nieprzewidywalnością Donalda Trumpa, nie jesteśmy w stanie kreślić scenariuszy, to zupełnie inna sytuacja niż byliśmy dotąd przyzwyczajeni – mówił, podczas debaty Open Eyes Economy Summit, Kiran Klaus Patel z Ludwig-Maximilians-Universität w Monachium.
Co zgotuje nam Donald Trump?
Amerykańscy politolodzy mówią, że można taktować go dosłownie albo poważnie. Gdyby traktować Donalda Trumpa dosłownie, świat wkrótce po 20 stycznia zacząłby płonąć. Pozostaje kwestia, czy można go traktować poważnie. Ale jak nie traktować poważnie najpotężniejszego człowieka na świecie, który nosi przy sobie nuklearny guzik, jak zdobywcy Dzikiego Zachodu nosili rewolwery? Co do jednego możemy być pewni: „Donald Trump oferuje wizję kolesiowskiego kapitalizmu rentierskiego, która skusiła wielu przywódców przemysłu i finansów. Spełniając ich życzenia większych obniżek podatków i mniejszej regulacji, uczyniłby życie większości Amerykanów uboższym, trudniejszym i krótszym” – napisał noblista z ekonomii Joseph Stiglitz w Project Syndicate.
Potraktujmy Donalda Trumpa dosłownie. Bo tak do tej pory traktują go ekonomiści, nobliści, naukowcy, politolodzy, stratedzy globalnych banków, w tym także amerykańskich. Na traktowanie poważnie przyjdzie czas po 20 stycznia. Dodajmy, że dosłowne traktowanie Donalda Trumpa też jest trudne, bo choć rzadko sobie całkowicie zaprzecza, w kolejnych wypowiedziach inaczej rozkłada akcenty, dodaje nowe warunki. Podpiera się też specyficznym poczuciem humoru, jak rzucona premierowi Kanady Justinowi Trudeau propozycja, by jego kraj stał się 51. stanem USA, żeby uniknąć sankcji handlowych. Co takiego zatem dotąd proponował Donald Trump?
Najważniejszą deklaracją w polityce międzynarodowej była zapowiedź zakończenia wojny w Ukrainie „w ciągu 24 godzin”. Podczas wizyty w Paryżu 7 grudnia ub.r. Trump spuścił nieco z tonu i przyznał, że jest to „trudna do uregulowania sytuacja”. Widać wyraźnie, że jego koncepcje idą w kierunku porozumienia z Rosją kosztem Ukrainy, zarówno jej terytorium, jak też strategicznych interesów, poprzez odrzucenie jej starań o wejście do NATO, o czym ma świadczyć powołanie na wysłannika ds. Rosji i Ukrainy emerytowanego generała porucznika sił lądowych Keitha Kellogga, który wyklucza członkostwo Ukrainy w NATO.
Amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Europy, artykuł 5. Traktatu, polityka wobec NATO i miejsce USA w sojuszu stoją pod znakiem zapytania. W wywiadzie dla stacji NBC na początku grudnia ub.r. prezydent-elekt powiedział: „Jeśli Europejczycy będą traktować nas uczciwie, zostaniemy w NATO, ale jeśli nie, absolutnie rozważę wyjście z Sojuszu (…). Po pierwsze, oni wykorzystują nas w handlu, traktują nas okropnie. Nie biorą naszych samochodów, nie biorą naszych produktów spożywczych, nie biorą niczego (…). A na dodatek my ich bronimy”.
Drugim najważniejszym globalnym konfliktem, na którym zamierza skupić się Donald Trump jako prezydent USA, jest sytuacja na Bliskim Wschodzie. O tym konflikcie i sposobach rozwiązania go mało mówi, prawdopodobnie zaskoczył go rozwój wydarzeń w Syrii i szybkie obalenie wpieranej przez Rosję dyktatury Baszszara al-Asada. Na globalnej szachownicy wrogowie USA stracili silną figurę, ale to nie znaczy, że jej miejsce zajmą przyjaciele USA. Amerykanie od lat nie potrafią znajdować przyjaciół, a transakcyjna polityka Donalda Trumpa na pewno nie będzie sprzyjać ich pozyskiwaniu.

O polityce wobec Chin Donald Trump raczej milczy. Jego najważniejszą deklaracją są cła na chińskie towary, do czego wrócimy. O prezydencie Xi Jinpingu mówił, że jest jego przyjacielem i wyrażał się o nim z podziwem. „Kontroluje 1,4 miliarda ludzi żelazną ręką. Myślę, że jest genialnym facetem” – mówił. Wielokrotnie powtarzał, że Tajwan powinien płacić USA za ochronę, oskarżając ten kraj, że ukradł Ameryce rynek mikroprocesorów.
Z tego przeglądu wynika, że Donald Trump 2.0 zamierza traktować politykę międzynarodową USA jako funkcję transakcji. Tak robił w czasie swojej pierwszej kadencji, co zresztą, jak sam podkreślił, zmobilizowało państwa Europy do zwiększenia wydatków obronnych. Ale od wojen handlowych z Chinami w 2018 r. przyspieszył proces erozji wolnego handlu, deglobalizacji, podziału świata na konkurencyjne, a nawet wrogie bloki, słowem postępującego découplage. Jest niemal pewne, że USA Trumpa 2.0 będą podsycały ten proces.
Donald Trump postawił w tej grze warunki
Najważniejszym z nich, prowadzącym do uzyskania jak najsilniejszej pozycji przetargowej w transakcjach z sojusznikami i konkurentami, są cła. Trump zapowiedział nałożenie taryf w wysokości 60% na towary z Chin i 20% z pozostałych krajów. Nie wiemy, czy można to traktować poważnie. Ekonomiści przed takimi decyzjami przestrzegają i próbują szacować ich potencjalne skutki.
Kimberly Clausing i Mary Lovely z waszyngtońskiego ośrodka badawczego Peterson Institute for International Economics (PIIE) wyliczyli, że przeciętne amerykańskie gospodarstwo domowe straciłoby wskutek proponowanych przez Trumpa podwyżek ceł 2600 USD w ciągu roku, czyli ok. 4,1% dochodu netto. Ludzie musieliby płacić drożej za kupowane towary. Nałożenie ceł pchnęłoby w górę także inflację, której na razie Rezerwie Federalnej nie udaje się sprowadzić do celu. Najwięcej straciliby najbiedniejsi, dwa dolne decyle – aż 6,3% swojego dochodu netto, a superbogacze mieszczący się w 1% ludzi o najwyższych dochodach straciliby najmniej, także dlatego, że wyższe koszty życia zamortyzowałyby ulgi podatkowe.
Wyższe cła to nie tylko wyższe ceny dla gospodarstw domowych kupujących importowane dobra konsumpcyjne. Analitycy PIIE dokonali dekompozycji importu do USA i policzyli, że największym podatkiem importowym będą obciążone maszyny, urządzenia elektroniczne i elektryczne, czyli import o wartości łącznie 119,9 mld USD w 2023 r. Chiny eksportują do USA nie tylko buty, sprzęt sportowy, zabawki, elektronikę użytkową, tekstylia i odzież. Podwyżki ceł obejmą dobra kapitałowe, pośrednie i finalne, co oznacza dla amerykańskich producentów wyższe koszty i zakłócenia w łańcuchach dostaw.
Wcześniej Trump proponował wprowadzenie 10% cła na wszystkie towary, ale podbił stawkę. Potem zagroził, że może wprowadzić stuprocentowe cła dla krajów, które odeszłyby od rozliczania się w amerykańskiej walucie. Niedawno mówił o nałożeniu cła w wysokości od 200 do 500% na import samochodów i ciężarówek z Meksyku. Julieta Contreras z PIIE zwraca uwagę, że takie posunięcie byłoby szokiem nie tylko dla meksykańskiego sektora motoryzacyjnego, ale również kosztowałoby wiele miejsc pracy w USA, skąd dostarczane są części do meksykańskich fabryk.
Jeśli Donald Trump faktycznie zamknie granice dla migrantów i będzie próbował deportować choć część przybyszów z zapowiadanych 11 mln osób, rozgrzeje do czerwoności rynek pracy, a szczególnie w rolnictwie. Według Departamentu Pracy USA, ok. dwie trzecie pracowników gospodarstw rolnych w USA to imigranci, a ok. 40% z nich nie ma zezwolenia na legalną pracę. Polityka antyemigracyjna dotknie także przetwórstwo mięsa, hodowlę bydła mlecznego, drobiu. Szacunki związanej z partią republikańską organizacji American Action Network mówią, że antyimigracyjna polityka mogłaby spowodować straty dla gospodarki ok. 2% PKB.
Jeśli Donalda Trumpa traktować poważnie, to powaga jego nominacji na kluczowe stanowiska w administracji federalnej nie odbiega od tego, co mówi dosłownie. Na szefa Departamentu Zdrowia powołał antyszczepionkowca Roberta F. Kennedy’ego Jr., który ma „zaszaleć ze zdrowiem”. Nominacja na przewodniczącego Komisji Papierów Wartościowych i Giełd fana kryptowalut Paula Atkinsa spowodowała wzrost wartości bitcoina po raz pierwszy w historii powyżej 100 tys. USD, a następnie – kolejne rekordy. Kapitalizacja BTC jest niemal taka, jak wszystkich spółek publicznych w USA.
Donald Trump rzucił również pomysł utworzenia strategicznej rezerwy bitcoina, co niektórzy ekonomiści określają jako próbę przekształcenia budżetu państwa w kryptofundusz hedgingowy. Były sekretarz skarbu USA Lawrence Summers w wypowiedzi dla Bloomberg Television określił ten pomysł jako szalony.
Najwięcej wikłania się w sprzecznościach ekonomiści zarzucają Trumpowi w kontekście jego planów dotyczących budżetu federalnego. Przypomnijmy, że deficyty budżetu USA w ostatnich latach wynoszą ok. 5,3-6,2% PKB, a dług publiczny przekracza 120% PKB. Kandydat na stanowisko sekretarza skarbu Scott Bessent zapowiadał, że chce zmniejszyć deficyt budżetu do 3% PKB do 2028 r. Prawa ręka Donalda Trumpa, najbogatszy człowiek świata Elon Musk twierdził, że wie, jak obciąć wydatki o 2 bln USD (więcej niż w roku fiskalnym 2023 wyniósł cały deficyt).
Jeśli Donald Trump faktycznie zamknie granice dla migrantów i będzie próbował deportować choć część przybyszów z zapowiadanych 11 mln osób, rozgrzeje do czerwoności rynek pracy, a szczególnie w rolnictwie. Według Departamentu Pracy USA, ok. dwie trzecie pracowników gospodarstw rolnych w USA to imigranci, a ok. 40% z nich nie ma zezwolenia na legalną pracę.
– Te propozycje oznaczają cięcie około jednej trzeciej wszystkich wydatków rządowych (…) A równocześnie Donald Trump składał populistyczne obietnice, które zwiększą deficyt o ponad 7,5 bln USD w nadchodzącej dekadzie – oszacował Joseph Stiglitz.
Dotychczasowe zapowiedzi dotyczące wydatków i oszczędności budżetowych były wewnętrznie sprzeczne, gdyż przywidują równoczesne obniżenie podatków dla korporacji i miliarderów, a przy tym utrzymanie nakładów na obronność, przynajmniej niektórych programów ubezpieczeń społecznych, co ma dać w efekcie obniżenie deficytu. Biuro budżetowe Kongresu przewiduje, że dług publiczny USA może wzrosnąć o 7,75 bln USD w ciągu następnej dekady. Pierwsza kadencja Donalda Trumpa minęła pod znakiem luźnej polityki fiskalnej i szybkiego narastania długu USA. Powodem nie były tylko rosnące wydatki, ale także obniżki i zwolnienia podatkowe, które zostały wprowadzone w 2017 r. ustawą Tax Cuts and Jobs Act. Obowiązuje ona do końca 2025 r., ale Trump zapewne ją przedłuży.
„Aby osiągnąć ten cel (zmniejszenie deficytu do 3% PKB), Trump musiałby zrezygnować z niektórych swoich propozycji kampanijnych i dodać biliony nowych oszczędności” – napisał Jason Furman, szef doradców ekonomicznych byłego prezydenta USA Baracka Obamy na łamach „Wall Street Journal”.
Na świecie będzie cieplej
Prezydent-elekt jasno mówił, że chce całkowitej zmiany polityki energetycznej USA. Do łask mają wróci paliwa kopalne, zielone regulacje mają zostać zniesione, podobnie jak ograniczenia wierceń w poszukiwaniu ropy i gazu. Energetyka odnawialna nie będzie wspierana. Ma to obniżyć koszty energii, doprowadzić do osiągnięcia przez USA „dominacji energetycznej”, zwiększyć konkurencyjności amerykańskiego przemysłu. W debacie z Joe Bidenem 28 czerwca 2024 r. Trump określał porozumienie paryskie z 2015 r. jako „oszustwo (wobec) Stanów Zjednoczonych” i „katastrofę”.
Poprzednia kadencja Donalda Trumpa pokazała, że te zapowiedzi można traktować poważnie, a nie tylko dosłownie. W latach 2016-2020 nastąpiło wiele deregulacji wspierających przemysł paliw kopalnych. Samantha Gross i Louison Sall, badaczki z Brookings Institutions wskazują, że zielona transformacja w USA poszła już daleko i Trump po objęciu władzy musiałby obalić dwie zasadnicze ustawy: Infrastructure Investment and Jobs Act (IIJA) oraz Inflation Reduction Act (IRA). Pytanie, czy większość republikańska w obu izbach Kongresu się na to zgodzi.
Polityka klimatyczna jest najlepszym przykładem, w jaki sposób jednostronne decyzje mogą wywołać łańcuch reakcji o fatalnych skutkach. Same zapowiedzi wycofywania się USA z polityki proklimatycznej powodują już zawiązywanie się w Unii koalicji przeciwników Zielonego Ładu. Podobnie jak prawdopodobne odrzucenie globalnych regulacji sektora finansowego, zwanych Bazylea IV, które w Unii Europejskiej już obowiązują.
Czy Donald Trump dokona zamachu na Rezerwę Federalną?
To jedno z najbardziej ekscytujących pytań, bo może zmienić największą gospodarkę świata w globalnego eksportera inflacji. Trump powołał obecnego prezesa Fed Jerome’a Powella w 2017 r. Ta nominacja była sporym zaskoczeniem i przyjęto ją jako oznakę uszanowania niezależności banku centralnego. Kiedy jednak Fed kontynuowała podwyżki stóp w 2018 i 2019 r., żeby zapanować nad inflacją, Trump zaczął grozić Powellowi, nazywał go wrogiem, a członków Federalnego Komitetu Operacji Otwartego Rynku decydującego o stopach procentowych – głupcami. Sugerował, że prezydent powinien mieć głos w decyzjach Fed. Ostatnio zapytany, czy planuje odwołać przewodniczącego Fed, odpowiedział: „nie widzę tego”. Kadencja Jerome Powella upływa w maju 2026 r.
Maurice Obstfeld, były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zwraca jednak uwagę, że doradcy prezydenta elekta dyskutowali już o „nowym podejściu do polityki monetarnej”, które mogłoby zniweczyć ostatnie lata walki z inflacją. „Rezultatem byłby toksyczny koktajl inflacyjny” – zaznaczył na stronach Project Syndicate.
Podobnie jak stosunek do Donalda Trumpa głęboko dzieli Amerykanów, tak reakcje gospodarki są bardzo odmienne. Bitcoin bije rekordy, ceny akcji na Wall Street też. Indeks S&P 500 w ciągu pięciu sesji po wyborach urósł o ponad 5% i przebił barierę 6000 pkt. Dolar zyskał w tym roku prawie 5% w stosunku do euro, 8% w stosunku do jena i ok. 16% do meksykańskiego peso, co oznacza największe umocnienie dolara od 2015 r. Agencja Bloomberg podaje wyniki badań mówiących, że dyrektorzy amerykańskich korporacji przejawiają więcej optymizmu co do gospodarki i perspektyw dla własnych firm, a dyrektorzy finansowi spodziewają się silniejszego wzrostu w 2025 r. i planują wydać więcej na ekspansję swoich firm. Kontrastuje to z prognozami analityków, którzy wskazują na problemy, jakie może mieć gospodarka USA.
„Silniki wzrostu zmieniają się w USA, gdzie spodziewamy się spowolnienia gospodarki w 2025 r., a jeszcze większego w 2026 r., gdy wprowadzone zostaną nowe taryfy i ograniczenia imigracyjne” – podkreślił w raporcie Seth Carpenter, główny ekonomista ds. globalnych w banku inwestycyjnym Morgan Stanley.
Bank obniżył prognozy wzrostu dla światowej gospodarki do 3% w 2025 r. i do 2,9% w 2026 r. Dla USA utrzymał prognozę wzrostu PKB w wysokości 2,1% w 2025 r., ale obniżył ją na 2026 r. do 1,6%, czyli znacznie poniżej potencjału, z powodu stopniowego wchodzenia w życie zapowiadanych taryf i skutków polityki antyimigracyjnej. Societe Generale prognozuje spowolnienie wzrostu PKB USA do 1,9% w 2025 r. oraz 2,2% w 2026 r., wobec 2,7% przewidywanych na ten rok. Analitycy JP Morgan oszacowali, że taryfy plus obniżki podatków mogą spowodować wzrost inflacji o 2,5 p.p. i spadek PKB o 0,5 p.p. w ciągu dwóch lat.
Demokracja w USA ma problem
Wyniki listopadowych wyborów dały niekwestionowaną większość republikanom w Izbie Reprezentantów i w Senacie. A wiadomo, że partia republikańska nie ma już nic wspólnego z republikanami z czasów choćby G.W. Busha i jest jak korporacja, przejęta i wypatroszona przez Trumpa. Wyniki wyborów pokazują, że przyszły prezydent będzie miał ścieżkę legislacyjną usłaną różami w sprawach, w których potrzebne są zmiany ustaw.
Niektórzy komentatorzy wyrażają nadzieję, że przed natychmiastową i nieprzemyślaną realizacją pomysłów prezydenta Amerykę uchroni bezpiecznik w postaci głębokiego państwa, czyli biurokracji federalnej, która będzie – jak do tego została przyuczona – przestrzegać procedur i zasad praworządności. Z zapowiedzianych przez Donalda Trumpa nominacji wynika jednak, że jego ludzie mają dość szybko uporać się z urzędniczymi przyzwyczajeniami i obiekcjami. Za poprzedniej kadencji wielokrotnie postponował własną administrację.
Samantha Gross i Louison Sall z Brookings Institutions zauważają, że administracji Trumpa 2.0 może się udać zmienić wiele przepisów wykonawczych w wielu dziedzinach, począwszy od standardów dotyczących aut i urządzeń elektrycznych, po przepisy podatkowe, leasingowe czy dotyczące wydobycia paliw na gruntach publicznych. Fundacja Heritage przygotowała już projekt 2025 zawierający „konserwatywne rekomendacje polityczne oraz odpowiednio sprawdzony i przeszkolony personel do ich wdrożenia”. Druga administracja będzie uzbrojona znacznie lepiej, niż było to za pierwszej kadencji. Będzie mniej wrzasku, a więcej furii.
Prawdopodobnie władza ustawodawcza w USA – podporządkowana prezydenckiej woli – straci znaczenie i autorytet. Może zostać zamieniona w maszynkę do uchwalania ustaw. W ten sposób Kongres, czyli świątynia demokracji, zostanie wyłączony z gry. Co w zamian?
Demokracja w USA ma problem, na co wskazują publicyści, ekonomiści, politolodzy i specjaliści od nauk społecznych. Pod koniec pierwszej dekady tego wieku, a zatem już po wybuchu wielkiego globalnego kryzysu finansowego, Jeffrey Winters i Benjamin Page z Uniwersytetu Northwestern opublikowali artykuł „Oligarchy in the United States?”, który rozpoczął dyskusję nad tym, czy Stany Zjednoczone są jeszcze demokracją, czy też zapanował tam już ustrój oligarchiczny, znany nam dobrze np. z Rosji. Przypomnijmy – Arystoteles zdefiniował oligarchię jako sprawowanie władzy przez tych obywateli, którzy jednocześnie kontrolują władzę i skupiają bogactwo.
Kilka lat później Martin Gilens (profesor Princeton University) i Benjamin Page dokonali badań polegających na przeglądzie ścieżki legislacyjnej 1799 aktów prawnych. Okazało się, że dość szybko uchwalane były te projekty, które były wspierane (i służyły interesom) górnego decyla najbogatszych, a w drugiej kolejności – grup biznesowych. Projekty służące interesom innych grup, a także interesom zwykłych obywateli tkwiły zapomniane w waszyngtońskich zamrażarkach.
Donald Trump zawarł ostentacyjny sojusz z miliarderami, wspierany w kampanii wyborczej przez Elona Muska. Obiecał powołanie go na szefa nowego departamentu Wydajności Rządu. Jeffrey Winters i Benjamin Page zwracają jednak uwagę – oligarchowie nie muszą zajmować formalnych stanowisk, a nawet angażować się w politykę, aby wygrywać. Dlatego ustrój oligarchiczny nie wyklucza demokratycznej fasady. Teraz Ameryka może pójść o krok dalej w ewolucji ustroju – ku oligarchii, która nie potrzebuje nawet fasady.