Bankowość i finanse | Gospodarka | Powinniśmy mieć plan na kolejne 20 lat

Dlaczego polskie firmy nie inwestują, choć klimat polityczny dla inwestycji się zmienił?
– Dwa główne powody krajowe to koszty energii i koszty pracy.
To zacznijmy od kosztów energii.
– Cena energii w Polsce jest jedną z najwyższych, a bywają okresy, że jest najwyższa w Europie. Przedsiębiorcy wiedzą, że to wynika z naszego miksu energetycznego, który się szybko nie zmieni. Dlatego inwestycje energochłonne, nie tylko w przemyśle ciężkim, ale też np. w centra danych, okazują się nieopłacalne. Przedsiębiorcy oczekują jasnego komunikatu, ile w Polsce będzie kosztował prąd w perspektywie 5, 10, 15 lat. Skąd on będzie, czy cały czas czekamy na duży atom, który pewnie powstanie za dekadę lub półtorej, skoro jeszcze nie wbiliśmy łopaty, co w międzyczasie? To pytania do rządzących o to, jakie w tych kwestiach mają plany.
A koszty pracy?
– Koszty te są wysokie, a będą jeszcze wyższe. Ale trzeba pamiętać, że startowaliśmy z bardzo niskich pułapów. Dla firm, które u nas inwestowały, niskie koszty pracy były jednym z powodów, dla których tu przychodziły. Dla znacznej części tych firm to jest duży problem, bo nagle ubywa jeden z elementów konkurencyjności, którego często nie są w stanie zastąpić czy uzupełnić innymi elementami.
I przenoszą fabryki gdzie indziej, jak Michelin?
– Tak, ale patrząc z innej perspektywy, koszty pracy w Polsce wcale nie są wysokie. Nie tylko w porównaniu do Niemiec czy Francji, gdzie są one ponad dwukrotnie wyższe. Dla przykładu – średnie koszty pracy w przemyśle w Czechach czy na Słowacji są wyższe niż w Polsce. Niemniej ten czynnik jest przeszkodą w inwestowaniu i będzie coraz większą przeszkodą, bo te koszty będą rosły – demografia jest nieubłagana. Jeżeli natomiast pojawi się jakiś pozytywny impuls wzrostowy w Unii Europejskiej, to produkcja będzie kierowana do Polski, bo mamy cały czas niższe koszty pracy w porównaniu z innymi krajami – wyłączywszy Bułgarię i Rumunię – co będzie oznaczało konieczność podkupywania pracowników z innych firm, bo wolnych pracowników na rynku nie ma. To jest zła wiadomość dla krajowych firm.
Dlaczego?
– Bo one mocno bazują na niskich kosztach pracy, a te będą wyższe. Natomiast z punktu widzenia firm międzynarodowych, które mają sieci produkcyjne, sieci dostaw rozciągnięte w całej Europie, Polska cały czas jest miejscem, gdzie koszty pracownicze są znacznie niższe; bardziej elastyczny względem Europy Zachodniej jest też reżim prawny zatrudniania i zwalniania pracowników. Dlatego w kolejnych latach czeka nas mechanizm, który będzie polegał na tym, że firmy zagraniczne, mające lewary produktywności, takie jak międzynarodową skalę działania, możliwość eksportu na rynki zewnętrzne, mocny marketing, mocne marki, będą po prostu podkupywały pracowników z polskich firm, które będą cały czas doznawały rosnących kosztów pracy, co nie będzie barierą dla firm zagranicznych, dla których jest taniej niż w Niemczech i we Francji, gdzie sprzedają to, co u nas produkują.
Jak powinny na to zareagować polskie firmy?
– Poprzez konsolidację. Będzie zyskiwała ona na znaczeniu w kolejnych kwartałach i latach. Jeśli popatrzymy na polski biznes, na wielkość polskich firm mamy bardzo dużą liczbę bardzo niewielkich firm. Były w stanie funkcjonować przy niskich kosztach pracy, natomiast teraz, nie mając lewarów produktywności, o których wspomniałem, będą pod coraz większą presją i będą zmuszone do konsolidacji. Będą się konsolidować, wykształcą się jakieś ośrodki tej konsolidacji, które będą zbierać wokół siebie inne firmy. Natomiast równocześnie część mniejszych firm dojdzie do wniosku, że nie ma sensu być niewielką działalnością gospodarczą, tylko jest lepiej jest po prostu pójść do kogoś na etat albo sprzedać firmę, póki jest jeszcze do sprzedania. To nie jest dobra wiadomość dla drobnych polskich firm, które będą stawały przed tego typu dylematami.
Żeby się skonsolidować, trzeba dojść do porozumienia, a to jest nam trochę kulturowo obce. Czy w Polsce możliwa jest konsolidacja?
– To rzeczywiście jest istotny problem. Natomiast takie będzie wyzwanie ekonomiczne i albo te firmy dojdą do porozumienia, skonsolidują i zrobią to po dobroci, albo to się wydarzy po mniejszej dobroci, czyli po prostu ktoś je wykupi – a prędzej wykupi im kluczowych pracowników i to przechyli szalę w złą stronę. Ważnym elementem jest to, że pierwsze pokolenie założycieli polskich firm zbliża się do albo już jest w wieku emerytalnym. Powstaje problem sukcesji. Co z tym dalej zrobić? To może być dobra okazja, żeby po prostu firmę sprzedać. Znam kogoś, kto zbudował ze swoimi wspólnikami dosyć dużą firmę i ją sprzedał. Teraz namawia do tego innych kolegów, mówiąc: sam sprzedaj swoją firmę, zrobisz to lepiej niż twoi spadkobiercy. To może brzmi dosyć brutalnie, ale część firm stanie przed tym dylematem i z czysto ekonomicznego punktu widzenia taka decyzja byłaby racjonalna. Siły rynkowe będą działały w tę stronę.
Jeżeli popatrzymy na dynamikę inwestycji z wyłączeniem grup największych inwestorów, czyli 100 największych firm w Polsce, to się okazuje, że przez zdecydowaną większość czasu od roku 2015 roczna dynamika inwestycji wszystkich innych firm, z wyjątkiem odbicia pocovidowego, była ujemna. To nam pokazuje zjawisko strukturalne, wyraźny podział na firmy duże, mające możliwość inwestycji, chęć do inwestycji, ludzi, którzy to pociągną, chęć by ekspandować za granicę – i te pozostałe.
Jakie szanse stwarza konsolidacja?
– Powstaje coś, co jest bardziej produktywne, ma lepsze warunki działania i nie jest tak obciążone kosztami. Otwiera też inne możliwości. Jeżeli mamy firmę stosunkowo niewielką, może nie mieć zasobów kapitałowych, np. wiedzy, wystarczającej, żeby wejść na rynki zagraniczne albo żeby mocniej postawić na badania i rozwój, które w dłuższej perspektywie są lewarem zyskiwania przewagi konkurencyjnej. Większy podmiot będzie w stanie łatwiej to zrobić. Natomiast znaczna część firm, które były w stanie funkcjonować, płacąc relatywnie niewiele swoim specjalistom w porównaniu np. do Europy Zachodniej i nie miały innych lewarów produktywności, teraz, kiedy zniknie im główny i zasadniczy atut, czyli tania siła robocza w Polsce, może stwierdzić, że nie mają racji bytu na rynku.
Kiedy firmy się skonsolidują, to będą inwestować?
– Bardzo ciekawie pokazuje to „Szybki Monitoring” Narodowego Banku Polskiego. Jeżeli popatrzymy na dynamikę inwestycji z wyłączeniem grup największych inwestorów, czyli 100 największych firm w Polsce, to się okazuje, że przez zdecydowaną większość czasu od roku 2015 roczna dynamika inwestycji wszystkich innych firm, z wyjątkiem odbicia pocovidowego, była ujemna. To nam pokazuje zjawisko strukturalne, wyraźny podział na firmy duże, mające możliwość inwestycji, chęć do inwestycji, ludzi, którzy to pociągną, chęć by ekspandować za granicę – i te pozostałe. To zjawisko będzie się pogłębiać, kosztem firm mniejszych i całkiem drobnych, które już teraz mają bardzo trudne warunki.
Będziemy ich bardzo żałować?
– Z punktu widzenia całej gospodarki to jest zjawisko pozytywne. Są badania, które pokazują, że produktywność na pracownika w firmach dużych i bardzo dużych jest znacznie większa niż firmach mikro. Jeżeli przesuwamy pracownika z miejsca pracy o mniejszej wartości dodanej do miejsca pracy o większej wartości dodanej, to gospodarka na tym zyskuje. Jest to pozytywne także z punktu widzenia nas jako obywateli Polski i z punktu widzenia pracowników, którzy np. zostaną podkupieni przez dużą firmę. Bo będą zarabiali więcej i będą mieli statystycznie większą szansę na szkolenie, na rozwój zawodowy. Natomiast jest to zjawisko negatywne dla wszystkich małych firm, które przed tym stoją. Albo się same skonsolidują, albo zostaną skonsolidowane, albo nie będzie dla nich miejsca na rynku.
Polski rynek pracy charakteryzuje mała mobilność. Skoro dla części firm nie będzie miejsca na rynku, to bezrobocie wzrośnie?
– Rzeczywiście punktowo będziemy mieli do czynienia z problemem bezrobocia frykcyjnego, z koniecznością przekwalifikowania się, czy może dojeżdżania dalej do pracy. Natomiast największa presja będzie na te małe firmy, które są usytuowane wokół dużych miast, aglomeracji, a tam stopa bezrobocia jest bardzo niska, wynosi poniżej 2%, a niekiedy nawet jest w pobliżu 1% według metodologii BAEL. To są bardzo niskie odczyty, więc zwolnieni pracownicy szybko zostaną przyjęci przez bardzo chłonny rynek pracy. Oprócz kosztów pracy rozwój przedsiębiorstw hamuje także niedobór wykwalifikowanej kadry. Przedsiębiorcy zgłaszają problem ze znalezieniem specjalistów, których poszukują.
Mamy globalną niepewność co do polityki gospodarczej USA, co oczywiście może oddziaływać negatywnie na inwestycje, choć nie wiemy jeszcze jak. Ale od wielu lat mamy też specyficznie polską niepewność co do stabilności prawa. Czy to ma konsekwencje dla inwestycji?
– Niepewność, w tym regulacyjna, od wielu lat jest jedną z głównych barier dla inwestycji wskazywanych zarówno w badaniach NBP, jak i Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Szczególnie w poprzedniej kadencji Sejmu mieliśmy do czynienia z bardzo szybko zmieniającymi się regulacjami. Niemożliwe było przewidywanie, co się będzie dalej działo z przepisami. To trochę się uspokoiło, vacatio legis nie do końca jest jednak przestrzegane. Mieliśmy przykład programu „Aktywny Rodzic”, popularnie zwanego „babciowym”, gdzie nie było konsultacji publicznych – a zgodnie z oceną skutków regulacji, ten program wygeneruje 65 mld zł dodatkowych kosztów dla finansów publicznych… Ustawodawcy muszą pamiętać, żeby dawać stabilność i przewidywalność, zwłaszcza gdy w niewielu branżach marża jest na tyle duża, że pozwala absorbować zbyt dużą zmienność. To są często tradycyjne biznesy działające na dosyć wąskich marżach i nie ma tam miejsca na to, żeby politycy nagle przewracali stolik, bo razem z nim przewracają całe biznesy. Konieczne jest, żeby front regulacyjny uspokoić, żeby go uczynić przewidywalnym. Do deregulacji, która została ogłoszona, dopisałbym jeszcze stabilizację.
Słuchałem bardzo ciekawej dyskusji na jednym z kongresów. Jedni mówią – po rządach PiS pozostał taki bałagan legislacyjny, że trzeba go szybko zmienić. Inni argumentują – nie, nie zmieniajmy niczego szybko, bo będzie jeszcze większy bałagan. Co pan na to?
– Mam inny pomysł. Nie naprawiałbym tego, co już jest tak bardzo skomplikowane i popsute, że każda dodatkowa zmiana, nawet podyktowana dobrymi chęciami, w tym chęcią uproszczenia, powoduje dalsze komplikacje i robi się z tego łata na łacie. To, co już jest, zostawiłbym, ustabilizował, natomiast rozpocząłbym szeroką dyskusję nad tym, żeby od nowa, od początku napisać główne, konstytutywne dla życia gospodarczego ustawy, łącznie z ustawami podatkowymi. Dajmy sobie na to czas, niech to będzie antytezą tzw. polskiego ładu, który był robiony na chybcika i zrobił masę szkód. Myślę, że tutaj byłoby miejsce do włączenia akademików. Niech w końcu pokażą, co dla kraju wynika z ich ciężkiej pracy naukowej, niech zaproponują, niech będzie to skonsultowane z biznesem. Niech biznes wyprodukuje, wypracuje swoje propozycje. Porównajmy to z systemami, które dobrze działają w Unii Europejskiej. Nie chodzi o to, żebyśmy tutaj wymyślili dynamit od nowa, tylko po prostu zobaczyli, co i jak robią inni, i co z tego pasowałoby do naszej sytuacji, dlatego że nie wszystkie rozwiązania mogą być przenoszone jeden do jednego z kraju do kraju. Dajmy sobie rok na wypracowanie koncepcji, kolejny rok na przedyskutowanie, przy czym powinny to być rzeczywiście szerokie dyskusje, pozwalające wyartykułować każdą wątpliwość. Zaproponujmy po nich końcowe brzmienie poszczególnych przepisów, a potem jeszcze dajmy czas, żeby każdy mógł ocenić, jak to będzie w jego biznesie działało i ewentualnie zgłosił jeszcze jakieś uwagi po to, żeby na końcu, kiedy będziemy przechodzili na nowy system, każdy był przygotowany. To mógłby być pozytywny impuls, który pomoże inwestycjom.
Z niepewnością zmagamy się już od wielu lat. Może polskie przedsiębiorstwa nie nauczyły się, że trzeba z nią żyć?
– Mieliśmy bardzo wysoki poziom niepewności w krajach, które wcześniej były dotknięte przez kryzys, a potem przez pandemię. Choć Polska relatywnie dobrze przeszła przez globalny kryzys finansowy, a potem przez pandemię, to poziom niepewności w biznesie był jednym z najwyższych w Europie. To pokazuje, że sami sobie tworzymy ten problem, ale też moglibyśmy sobie go sami naprawić i rozwiązać, dając nowy impuls do wzrostu i do inwestowania, bo tego impulsu bardzo potrzebujemy. Będą kończyć się nam pieniądze unijne z dwóch kurków, Funduszu Spójności i KPO, które teraz jeszcze są odkręcane, i będą dopływały przez kolejne kwartały. Pytanie, co wtedy zrobimy?
No właśnie, co?
– Jeżeli teraz nie podejmiemy działań, to za dwa-trzy lata możemy utknąć w stagnacji gospodarczej, w sytuacji bardzo wysokiego zadłużenia, które cały czas rośnie, i niedoinwestowanego od ponad dekady czy nawet dwóch przemysłu, który traci konkurencyjność wraz z – podyktowanymi demografią – wzrostami płac. Mój postulat jest taki, żeby teraz już to zacząć robić, działać, a nie czekać, aż utkniemy na mieliźnie, bo to wtedy może być dla nas wszystkich bardzo, bardzo kosztowne.
To znaczy włączyć myślenie długoterminowe, systemowe? Deregulacja jest tylko zabiegiem kosmetycznym, botoksem?
– Wszystko to, co napędzało nasze PKB przez dekady będzie się wyczerpywało, i unijne kroplówki, i inwestycje infrastrukturalne na dużą skalę, bo infrastrukturę w dużej mierze mamy zbudowaną, i bazowanie na niskich kosztach pracy, bo już nie są niskie, a będą jeszcze wyższe. Jaki jest więc nasz plan na kolejne 20 lat? Nie na kolejną kadencję, żeby coś rzucić wyborcy, i żeby na nas zagłosował, tylko na to, jak nasza gospodarka ma wyglądać za 20 lat. Co robimy z cenami energii, zanim atom zostanie zbudowany, co zrobimy z rynkiem pracy. Moim zdaniem, jest miejsce na rozsądną politykę imigracyjną i asymilacyjną. I jest wreszcie pytanie o cały zakres regulacji biznesowych. To jest szansa na pozytywną przyszłość, biorąc pod uwagę, że nasi przedsiębiorcy musieli działać w tak ciężkich – w porównaniu międzynarodowym – warunkach regulacyjnych i prawnych. Kwestia deregulacji byłaby kolejnym impulsem do wzrostu i myślę, że o tym właśnie powinniśmy dyskutować przy okazji tysiąclecia koronacji Bolesława Chrobrego.
Łamię sobie głowę nad taką zagadką. Mało inwestujemy od dekady, a jednak gospodarka wciąż rośnie, i to szybko na tle Unii. Jak to możliwe?
– Częścią odpowiedzi na zagadkę, że mamy bardzo niską stopę inwestycji jako procent PKB a mocno rośniemy jest – można tak powiedzieć – rewolucja w eksporcie usług. Nasz bilans handlu zagranicznego usługami miał w 2015 r. nadwyżkę ponad 12 mld euro, a w 2023 r. nadwyżka wynosiła ponad 38 mld euro, więc mieliśmy do czynienia z potężnym wzrostem, którego nie dostrzegamy gołym okiem. Ale statystyki pokazują, że ponad 90% usług profesjonalnych jest sprzedawanych za granicę. My tego fizycznie w Polsce nie widzimy, widzimy to w bilansie handlu usługami, ale też w dynamice płac w tych miejscach, gdzie usługi trafiają ze szczególną intensywnością.
Rozmawiamy w Krakowie…
– Kraków jest chyba największym beneficjentem tego procesu i tutaj na twardych liczbach widzimy, że średnie wynagrodzenie w mieście Krakowie jest już teraz o kilkaset złotych wyższe niż w mieście Warszawie, co jeszcze parę lat temu wydawało się niemożliwe. A w Krakowie jacyś ludzie coś sobie piszą na komputerach, pracują na eksport i zarabiają pieniądze adekwatne do tej branży, choć niższe niż na Zachodzie. Wydają je w Polsce.
Nie muszą mieć w dodatku pieców martenowskich i azbestowych kombinezonów, żeby wytwarzać wartość dodaną. Ich komputery kosztują mniej…
– Powierzchnia biurowa też nie kosztuje dużo, a jeszcze mamy silny trend pracy z domu. Na pewno wysokiej wartości usługi są przyszłością. A wie pan, jakie pytanie pada codziennie w Krakowie?
Kto zostanie papieżem? A może inne?
– Co będzie, jeżeli sztuczna inteligencja tak daleko pójdzie, że mniej wyrafinowane miejsca pracy po prostu pójdą po nóż.
I?
– Nasza odpowiedź nie powinna polegać na tym, że nie czekamy, aż nam coś spadnie na głowę, tylko wypracowujemy rozwiązanie. Polska jest dosyć mocno zaawansowana, ma rozwinięte duże kompetencje w usługach, które tu trafiają, a to już nie są najprostsze usługi, bo na nie nie jesteśmy już wystarczająco tani. Potrzebujemy zachęt do inwestowania w nowe przemysły, które dopiero zaczynają się rozwijać, a mamy potencjał do zajęcia dobrych miejsc w nowych rozdaniach. Tu dosyć dużo już zostało zrobione, mamy zauważalne ulgi na badania i rozwój, na IP Box i jeszcze parę innych instrumentów. Natomiast usługi nie są wysoce kapitałochłonne. Kapitałochłonna będzie energetyka, a usługi potrzebują prądu.