Rezerwa Federalna wojuje z pandemią nową bronią
Gajusz Juliusz Cezar miał gdzieś zasady, „rzucił kości” i wbrew Senatowi Rzymu przekroczył był ze swą armią Rubikon, wszczynając wojnę domową.
Przykład z wielkiego wojownika biorą dziś banki centralne, wchodząc na ziemie dotychczas zakazane, choć – przyznać trzeba – krwi jak Cezar nie toczą.
Fed kupuje obligacje korporacyjne
Prym wiedzie Rezerwa Federalna Stanów Zjednoczonych, która skupuje obligacje – już nie tylko skarbowe, do czego świat przywykł wraz z tzw. luzowaniem ilościowym, lecz także te korporacyjne.
W czerwcu Fed wywiązywać się zaczął z zapowiedzi i obietnic złożonych pod koniec marca tego roku w obliczu pandemii, że skupi obligacje firm amerykańskich i międzynarodowych za setki miliardów dolarów.
Cel jest przejrzysty i oczywisty – nowy popyt na dług korporacyjny poprawia nastroje biznesu, bowiem nabywcy tych obligacji przerażeni zamknięciem gospodarki z powodu koronawirusa, będą mogli odsprzedać je bankowi centralnemu.
Wizja utraty kapitału, a w najlepszym razie straty na inwestycji w obligacje korporacyjne odeszła niemalże w niepamięć.
Fed kupi papiery dłużne 794 spółek
Plan Fed zakłada wykupienie z rynku wtórnego już wyemitowanych obligacji o wartości 250 mld dolarów, a w drugiej kolejności sięgnięcie po papiery z nowych emisji. W drugim przypadku limit wynosi 500 mld dolarów.
Program dotyczy wyłącznie obligacji z ratingiem inwestycyjnym, a więc emitowanych przez koncerny i firmy uznane przez agencje ratingowe za zdolne do rzetelnej obsługi (wypłaty odsetek) i spłaty długu w terminie. Drugi warunek to termin wykupu za nie więcej niż 5 lat.
Fed kupi papiery dłużne 794 spółek. Są wśród nich rodzime giganty w rodzaju Apple, Verizon, czy AT&T, ale też amerykańskie oddziały wielkich pracodawców z zagranicy – japońskiej Toyoty, czy Volkswagena i Daimlera rodem z Niemiec.
Lista będzie ruchoma i podlegać będzie aktualizacji co 4 – 5 tygodni. Usuwane będą z niej firmy, które przestały spełniać kryteria i dodawani będą w ich miejsce następni kwalifikanci.
Istnieje możliwość plasowania nowych emisji bezpośrednio dla Fed, ale jest to wyłącznie ewentualność awaryjna na wypadek, gdyby rynek obligacji znowu siadł i to mocno, a konkretne firmy nie miałyby szans skorzystać z tradycyjnego finansowania.
Krytyczne uwagi do działań FED
W pierwszym ruchu podjętym w połowie maja, a więc już w dwa miesiące po pierwszych zapowiedziach, Fed zaczął zakupy jednostek ETF (exchange-traded funds), czyli funduszów lokacyjnych zbudowanych w tym przypadku z różnych obligacji (w tym także tzw. śmieciowych, a więc niepewnych) i notowanych na giełdzie.
Były to zatem zakupy pośrednie. Od czerwca bank zaczął skup indywidualnych obligacji już krążących po rynku.
Nie brakuje krytyków przedsięwzięcia wskazujących, że Fed ratuje w ten sposób wielkie, bogate koncerny, a poza tym pieniądz na rynku finansowym jest tani i jest go mnóstwo, więc interwencja na rynku obligacji korporacyjnych jest zbędna.
Prezes Rezerwy Jerome Powell podkreśla zatem wyjątkowość chwili w gospodarce i broni tej inicjatywy. Zwrócił uwagę, ze ramy skupu nie są sztywne. Może być mniejszy lub większy od zapowiedzianego, w zależności od sytuacji i potrzeb.
Pieniądza jest w istocie w bród, ale po wybuchu pandemii zbierającej w USA wyjątkowe duże żniwo, w części dotyczącej nowych emisji rynek obligacji korporacyjnych stał się niczym żona Lota i najzwyczajniej zastygł.
Sama tylko zapowiedź wkroczenia banku centralnego na nowe dla niego terytorium spowodowała, że znów nabrał wigoru. W odpowiedzi na wątpliwości jednego z senatorów prezes Powell powiedział zatem, że wprawdzie rynek obligacji powrócił do normy i zdrowe firmy nie mają kłopotów z zaciągnięciem na nim pożyczek, to Fed skupuje obligacje, żeby dotrzymać danego słowa i chronić swą wiarygodność.
W pewnym sensie na rynku finansowym rządzi obecnie klient. Tzw. spread dla obligacji śmieciowych, czyli różnica między ich oprocentowaniem, a stawką dla amerykańskich obligacji rządowych nie jest wygórowany i wynosi obecnie w granicach 6 – 7 proc. podczas gdy pod koniec marca było to prawie 11 proc., a w listopadzie 2008 r. – 20 proc.
Pieniędzy zatem nie brakuje, jednak w obliczu ogromnej niepewności biznes nie podejmuje nadmiarowego ryzyka, więc kredytów zaciąga relatywnie mało.
Realna podaż kredytu spada także dlatego, że mnóstwo firm jest w takim zagrożeniu, że nikt zdrowy na umyśle nie udzieli im pożyczki.
Program pożyczek dla amerykańskich MŚP
Z myślą o małych i średnich firmach rząd amerykański wprowadza więc z udziałem Fed program pożyczek dla spółek z Main Street, czyli prowincjonalnych (Main Street, to ul. Główna i taką właśnie nazwę nosi zazwyczaj trakt przecinający amerykańskie mieściny i miasteczka).
Pula wynosi 600 mld dolarów. Pożyczek od 250 tys. do 50 mln dolarów z oprocentowaniem na dzień dzisiejszy w wysokości 3,17 do 3,30 proc. udzielają banki komercyjne, które następnie odsprzedają je niemal w całości Rezerwie Federalnej. Jeśli pożyczkobiorca nie spłaci długu, straty Fed zostaną pokryte przez Skarb, czyli podatnika.
Na razie program rusza się bardzo niemrawo. Na 11 tysięcy banków amerykańskich z gwarancjami Skarbu przystąpiło doń jedynie ok. 300.
Obserwatorzy sądzą, że wynika to z tego, że liczne spółki w rozpaczliwej potrzebie i tak odesłane będą z kwitkiem, zaś wiarygodni kredytobiorcy znajdą podobne, albo lepsze warunki gdzie indziej, za to bez biurokratycznej mitręgi.
Tak czy owak, jak na rozmiary niespodziewanego przecież kataklizmu, rząd amerykański i Fed spisują się dobrze. Ich działania i zapowiedzi działają tonująco na nastroje.
W II kwartale tego roku indeks giełdowy S&P500 urósł aż o 20 proc. i jest najwyższy kwartalny wzrost od 1998 r. Wprawdzie do całkowitego wyrównania strat giełdy z I kwartału brakuje jeszcze czterech punktów procentowych, ale sytuacja jest przecież nadal bardzo niepewna, a obecny kryzys nie ma odpowiedników we współczesnej historii.