Kto będzie kształcił informatyków dla polskiej gospodarki?
Robert Lidke: Podobno jest Pan zwolennikiem tezy, że jeżeli student II roku na wydziale informatyki nie pracuje w jakiejś firmie informatycznej, finansowej czy banku − to do niczego się nie nadaje…
Dr Tomasz Kulisiewicz: Może nie jestem „zwolennikiem”, ale to widać już na najlepszych wydziałach informatyki w Polsce. Jest to zresztą zjawisko, które pojawia się wszędzie na świecie. Problem polega na tym, że rzeczywiście studenci starają się w takiej dziedzinie jaką jest informatyka, najszybciej dyskontować swoje umiejętności. Chociażby dlatego, że według niektórych ocen, w całej Polsce brakuje od 30 do 50 tys. specjalistów IT. Dlatego wszyscy „łapią” – kogo tylko mogą.
Czy taki pracujący student dalej się uczy, czy też rzuca uczelnię i poświęca się tylko pracy?
− To jest właśnie problem, który widać, który widzimy wyraźnie także w ramach Sektorowej Rady ds. Kompetencji Sektora IT. Coraz wyraźniejsze jest zjawisko, że studenci nie kończą studiów. Dochodzą do III – IV roku i nagle stwierdzają, że po pierwsze uczą się już tylko tego, co im jest potrzebne na jutro, do pracy. Po drugie nie mają czasu. A po trzecie stwierdzają, że tak dobrze zarabiają, mają takie możliwości rozwoju zawodowego, tego krótkoterminowego, że po co im „ten papier”? Nie mówiąc o ogromnej luce, jaką to może spowodować wśród kadry akademickiej. Bo założenie zawsze jest takie, że ci najlepsi będą zostawali na uczelniach, i będą kształcili tych następnych.
Czytaj także: Ekspert IT poszukiwany na rynku pracy. Ile zarabiają specjaliści?
Jednak czy warto zostać wykładowcą informatyki na uczelni? Czy uposażenie jest na odpowiednim poziomie, czy jest swoboda prowadzenia badań? Czy to jest atrakcyjne?
− Swobodę prowadzenia badań ma się ogromną, ponieważ dziedzina rozwija się niezwykle szybko i w bardzo ciekawych kierunkach. Przede wszystkim w kierunkach powiązanych z uczeniem maszynowym, ze sztuczną inteligencją. To wszystko bazuje na technologiach informacyjnych i informatycznych. Stąd miejsca, do tego aby się czymś zajmować jest wiele, i w dodatku wszystko się bardzo szybko zmienia. Nie pomaga nawet to mocno lansowane hasło − w Europie Zachodniej, w Stanach Zjednoczonych, na Dalekim Wschodzie – bezpośredniego powiązania uczelni z biznesem. Krążenia ludzi między uczelnią a biznesem.
U nas zarobki nauczycieli akademickich przez całe lata, dekady były tak niskie, że wręcz tylko „fanatycy” mogli zostawać na uczelni, żeby kształcić innych. Widać to było zwłaszcza w latach ’90.
I dzisiaj jest to wyraźna luka pokoleniowa na uczelniach. Zabrakło całego pokolenia wykładowców akademickich, którzy nie zostali na uczelniach, którzy świetnie rozwijali różne firmy, zwłaszcza informatyczne. Ale nie ma ich na uczelniach.
Czyli może być i tak, że ci którzy się uczą i pracują już w świecie zewnętrznym, mają wiedzę, która przerasta już wiedzę ich nauczycieli ze starszego pokolenia?
− Z jednej strony jest to problem tego, że oni mają wiedzę bezpośrednio z życia. Bo czasem akademicy pozostają w tej nieco już przykurzonej wiedzy akademickiej.
Ale z drugiej strony, wobec zmian na rynku informatycznym, w zastosowaniach informatyki, przede wszystkim rozwoju metod wręcz automatycznego programowania − zmienia się zapotrzebowanie na informatyków.
Na razie większość tych, na których jest największe zapotrzebowanie to są po pierwsze programiści-koderzy i konfiguratorzy sieci. Tymczasem akurat w tych obu dziedzinach pojawiają się coraz lepsze rozwiązania automatyzacji i robotyzacji tych zagadnień. W związku z czym nie będzie już ich potrzeba tak dużo.
Tak samo jak nie potrzeba ludzi do łopaty, kiedy mamy do dyspozycji koparki, spychacze, to tak samo coraz mniej będzie potrzebnych takich tradycyjnie rozumianych programistów-koderów, którzy dostają algorytm i mają go oprogramować.
Będzie natomiast popyt na zupełnie innych twórców informatyki – twórców algorytmów, a do tego potrzebna jest dobra wiedza podstaw informatyki.
Jak można więc Pana zdaniem rozwiązać ten problem, aby polskie uczelnie miały bardzo dobrych nauczycieli-informatyków? I żeby studenci chcieli kontynuować naukę na uczelniach?
− Nauczycieli mamy na szczęście bardzo dobrych, chociaż są to rzeczywiście „ideowcy”. A widać to choćby po tym, że polskie ekipy, np. Uniwersytetu Warszawskiego od samego początku, od kiedy tylko Europa Środkowo-Wschodnia pojawiła w Akademickich Mistrzostwach Świata w Programowaniu Zespołowym – są cały czas, nieprzerwanie w finałach.
Wyprzedziliśmy uczelnie amerykańskie, uczelnie z samego „jądra informatyki”. Żadna z tych uczelni nie ma takich osiągnięć. A trzeba też pamiętać, że studenci w tych Mistrzostwach mogą brać udział tylko dwa razy. Potem trzeba wymieniać ekipę.
Czyli czołówkę wydziałów mamy bardzo dobrą. Natomiast co zrobić, aby oni nie uciekali z uczelni, ci najlepsi? A po drugie, żeby kształcić takich najlepszych? Rozwiązaniem jest to, co już stosuje na świecie − czyli bardzo dobra współpraca uczelni z biznesem.
Wymaga to rozwiązania bardzo wielu problemów, co widać też np. w szkołach zawodowych, które mają ten sam problem. Szkoły nie mogą sobie pozwolić na najlepsze oprzyrządowanie np. do produkcji silników lotniczych.
I żadna szkoła, nawet ta pod Rzeszowem nie będzie tak dobrze wyposażona, jak zakłady produkujące silniki. Dlatego trzeba ściągać jako wykładowców ludzi z przemysłu, żeby popracowali w szkole. Ale trzeba im tyle zapłacić, aby nie traktowali tego jako dyshonoru, czy jako pracy społecznej, bo jednak światem rządzą pieniądze.
A z drugiej strony, żeby nie było też problemów, że dostają oni za godzinę tyle, ile nauczyciel zarobi przez miesiąc.