Dzik jest dziki

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Zaczęło się prawie jak na corridzie. "Prawie" - gdyż zamiast ustrojonego girlandami amfiteatru, miejscem starcia był czarny asfalt wylotówki z Warszawy. W rolę rozjuszonego buhaja wcielił się dorodny odyniec, a i sam matador w niczym nie przypominał szykownie ubranego bożyszcza hiszpańskich tłumów. W przeciwieństwie też do hiszpańskich walk byków, w których bez trudu wskazać możemy zwycięzcę, w tym akurat przypadku nikt nie wyszedł bez szwanku. Dzik wprawdzie padł trupem już od pierwszego ciosu, ale i jego pogromca ucierpiał - i to w dwójnasób. Wymiana zderzaka, reflektora i lakierowanie błotnika w Skodzie Octavii to wydatek całkiem niemały. Na domiar złego, wezwani na miejsce funkcjonariusze wystawili pechowemu kierowcy mandat. Powód? - Niezachowanie szczególnej ostrożności i doprowadzenie do kolizji ze zwierzęciem - tak przynajmniej twierdzili policjanci.

Od wspomnianej kary właściciel Skody odwołał się rychło do sądu, odpowiedzialnością za spowodowanie wypadku obarczając… dzika. Jego zdaniem, to rozjuszony zwierz w szaleńczym pędzie wyrżnął z impetem w błotnik jadącej jak najbardziej prawidłowo Octavii. Czy tak faktycznie było, trudno powiedzieć. Znacznie ważniejsze jest coś innego. Powołując się na „szczególną ostrożność, stróże prawa użyli broni, po którą sięgać się powinno jedynie w ostateczności. Nie ulega bowiem wątpliwości, że kierowcy nie postawiono zarzutu złamania żadnego konkretnego przepisu ruchu drogowego. Gdyby właściciela Octavii złapano na przekroczeniu prędkości, najechaniu na linię ciągłą czy przejechaniu na czerwonym świetle – tylko ostatni osioł mógłby udowadniać, że wszystko było w najlepszym porządku. Kiedy jednak przedstawiciel organów ścigania w oficjalnym komentarzu dla mediów wyraża opinię, iż „przy odpowiedniej prędkości kierowca będzie w stanie zatrzymać się zarówno przed zwierzęciem, jak i pieszym”, to już dziś należy się bać. Oznacza to bowiem jedno: w każdej, powtórzę: każdej niestandardowej sytuacji na drodze możemy liczyć się nie tylko z mandatem, ale nawet i z prokuratorskimi zarzutami – jedynie z uwagi na fakt, iż odpowiednie służby z takich pojęć jak „szybkość bezpieczna”, „ograniczone zaufanie” czy właśnie „szczególna ostrożność” robią panaceum na wszelkie zło dziejące się na drogach.

Przykładów nie trzeba daleko szukać. Co i rusz lokalne media ze wschodu i zachodu naszego pięknego kraju donoszą o przypadkach rozjechania wstawionego jegomościa, który pas ruchu drogi krajowej pomylił z wygodną kanapą. Jak nietrudno się domyślić, gros takich zdarzeń ma miejsce w nocy, a że amatorzy mocnych trunków nie zaprzątają sobie głowy takimi bzdurami jak kamizelki odblaskowe – przeto bywają zauważalni (choć bardziej pasowałoby tu słowo „wyczuwalni”) nierzadko dopiero z chwilą… najechania przez pojazd. I co? „Według wstępnych ustaleń, przyczyną wypadku było niedostosowanie prędkości do warunków jazdy” – jakże często widzi się taką informację. Zaraz, zaraz- jakie „niedostosowanie”, do jakich, na litość Boską, „warunków jazdy”? Nikt tu nie mówi przecież o śniegu czy rzęsistym deszczu, przy którym ktoś stracił panowanie nad pojazdem. Samochód jechał jak najbardziej prawidłowo, kierujący w pełni panował nad jego ruchem – tyle, że pijana święta krowa dopuściła się tak karygodnego zbiegu czynów zabronionych, że na zdrowy rozsądek można by owo zachowanie uznać za usiłowanie samobójstwa. Żeby jeszcze samochód był wynalazkiem goszczącym na naszych drogach od kilku zaledwie lat – ale gdzie tam! 130 lat równo minęło w tym roku od chwili, kiedy Gottlieb Daimler i Karl Benz zaprezentowali światu swe „pojazdy bez koni”. Jeśli jeden czy drugi osobnik nie jest w stanie dostosować się do jakże powszechnego zjawiska cywilizacyjnego, które dla wszystkich bez wyjątku Polaków było „od zawsze” – przepraszam, ale to już wyłącznie jego problem.  Niestety, zamiast podejścia racjonalnego mamy upokarzające dochodzenia i sprawy sądowe, podczas których to poruszający się   p r a w i d ł o w o   uczestnik ruchu musi wszem i wobec udowadniać, ze nie jest wielbłądem. Skoro tak, to – biorąc pod uwagę choćby deklarację ks. prof. Michała Hellera, niewykluczającą istnienia cywilizacji pozaziemskich – jadąc samochodem należy bacznie spoglądać w niebo, wypatrując latających spodków. W sytuacji bowiem zderzenia z UFO to nikt inny jak kierowca będzie się tłumaczył, dlaczego zignorował „zagrożenie, które mógł i powinien był przewidzieć…”

Podobnie i w przypadku tytułowego dzika. Zaprawdę, trzeba mieć dużo fantazji, żeby znak ostrzegawczy „Uwaga na dzikie zwierzęta” utożsamić z obowiązkiem jazdy z taką prędkością, przy której wypadek taki jest wykluczony. Po pierwsze, lwia część zwierzyny żyjącej w polskich lasach porusza się z prędkością znacznie większą aniżeli żółwie i ślimaki. W konsekwencji aby  w y e l i m i n o w a ć   możliwość kolizji dajmy na to z cwałującą sarenką należałoby nierzadko poruszać się z prędkością 15 km/h – co na drodze krajowej jest po prostu nierealne. Po drugie, trójkątna tabliczka z jelonkiem, obejmująca swym zasięgiem nawet kilkanaście kilometrów, najczęściej ustawiana jest z prozaicznej przyczyny: aby uniemożliwić kierowcom dochodzenie od zarządcy drogi odszkodowania za uszkodzone auta. I tu mogę się zgodzić; skoro władze szczebla centralnego i lokalnego nie rekompensują strat poczynionych przez takie siły natury jak mróz czy gradobicie, to niby dlaczego w przypadku dosłownej siły natury jaką jest odyniec miałoby być inaczej? Kiedy jednak ktoś twierdzi, że furda ustanowione przez kodeks drogowy limity prędkości, furda znak, pozwalający jechać, dajmy na to, 60 km/h – bo i tak powinniśmy wszyscy wlec się w żółwim tempie tylko dlatego, że ktoś ułatwił sobie sprawę stawiając „jelonka” na obszarze w niczym nie przypominającym parku narodowego – to cała sytuacja zaczyna mocno trącać Bareją. A w przypadku przepisów, od których zależy życie milionów istnień ludzkich wyruszających każdego dnia w drogę purenonsens jest ze wszech miar nie do przyjęcia.

Niestety – duch Monty Pythona obejmuje swą opieką coraz rozleglejsze obszary. Jeśli osobnik, który pozostawił w upalne lato psa w zamkniętym samochodzie rości sobie pretensje do odszkodowania za szybę zbita w celu ratowania czworonoga – jedynym podsumowaniem może być bon mot byłego sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski: „Nie wiem, nie jestem psychiatrą”. Jeśli jednak policja w tej sprawie wszczyna dochodzenie przeciwko jedynej osobie która w tej sytuacji zachowała się prawidłowo, a funkcjonariusze komentują całe zajście cynicznym „pies to nie człowiek” – oznacza to tylko jedno: to wariactwo jest zaraźliwe niczym tyfus. O tym, co robić w sytuacji, gdy w szklano-stalowej pułapce widzimy uwięzionego czworonoga, pisano nie raz i nie dwa. Jeśli pomimo tego stróże prawa mają jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, jeśli – zamiast solidnie postraszyć bęcwała który naraził zwierzę na śmierć a Skarb Państwa na straty (za akcję policyjną i dochodzenie nie płaci wszak Święty Mikołaj) – zaczynają represjonować tego, który  jako jedyny zareagował prawidłowo, to całe górnolotne hasła o prewencji, całe to „zero tolerancji” możemy sobie darować już na starcie. Czy naprawdę to jest naszym celem?