Bankowość i finanse | Gospodarka | Trzeba zabrać się do rządzenia

Bankowość i finanse | Gospodarka | Trzeba zabrać się do rządzenia
Jerzy Hausner – dr hab., profesor nauk ekonomicznych. W latach 2001-2005 poseł na Sejm oraz minister w rządach Leszka Millera i Marka Belki, członek Rady Polityki Pieniężnej w kadencji 2010-2016. Firmował swoim nazwiskiem plan rządu naprawy finansów publicznych (tzw. plan Hausnera).
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Potrzebujemy centrum gospodarczego z kluczową rolą wicepremiera do spraw gospodarczych. Potrzebujemy też średniookresowej strategii gospodarczej podbudowanej planem konsolidacji finansów publicznych – uważa prof. dr hab. Jerzy Hausner. Rozmawiał z nim Paweł Jabłoński.

Z jednej strony Polska ma jeden z najwyższych w Unii wzrostów gospodarczych, ale z drugiej strony nie ma inwestycji, nowych kredytów, jest za to znacząca inflacja i rosnący deficyt budżetowy. Jak pan ocenia naszą obecną sytuację gospodarczą?

– Enigmatycznie powiem, że sytuacja jest złożona, ale lepszym określeniem jest trudna. Mamy bowiem złożenie elementów pozytywnych i negatywnych.

Jednym z pozytywów jest wzrost gospodarczy, co nas wyróżnia na tle krajów europejskich. Pamiętajmy jednak, że w 2023 r. mieliśmy zerowy wzrost gospodarczy. To ważny incydent, który nie miał istotnego związku z pandemicznym tąpnięciem. Jeśli uśrednimy tempo wzrostu PKB, to okazuje się, że od 2018 r., kiedy Polska miała bardzo wysoki wzrost sięgający 7%, powoli hamujemy, aż do tego zerowego poziomu w 2023 r. W 2024 r. mieliśmy wzrost na poziomie 2,9%. Można powiedzieć – ożywienie. Jednak jeżeli popatrzymy na nie w dłuższej perspektywie, to jest ono rachityczne.

To był pierwszy rok ożywienia. Nawet jeżeli było ono rachityczne, to dlaczego nie miałoby w kolejnych latach przyspieszać?

– Niewiele na to wskazuje. Sytuacja zewnętrzna jest zasadniczo niekorzystna. Dotyka nas m.in. wojna w Ukrainie. A także globalne zakłócenie związane z polityką handlową prezydenta Donalda Trumpa. Bezpośrednio nie jest to dla naszej gospodarki znaczący czynnik, ale wywoła pogorszenie warunków handlu w skali światowej. Niekorzystne tego efekty dotrą do nas nieuchronnie. O wiele ważniejsza jest koniunktura w silnych, dużych gospodarkach strefy euro, czyli przede wszystkim w Niemczech i we Francji. A te kraje ucierpią na tej wojnie celnej. Zapewne w bieżącym roku utrzymamy trzyprocentowe tempo wzrostu, ale przyspieszenia nie będzie.

Blokować nas będzie struktura czynników wzrostu, który jest ciągnięty głównie przez wzrost wydatków publicznych. Nadal dominują wydatki socjalne, a do tego dochodzą skokowo rosnące wydatki na uzbrojenie.

Finansujemy wzrost gospodarczy pożyczonymi pieniędzmi, szybko rosnącym długiem. Dzisiaj sięga on 55% PKB, wkrótce zbliży się do 60%, czyli maksymalnego progu zapisanego w Konstytucji RP. Zderzymy się z prawną i ekonomiczną skałą. Aby tego uniknąć, dynamika wydatków musi zostać wyhamowana, a średnioroczne tempo wzrostu PKB powinno być zbliżone do 4%.

W ub.r. mieliśmy deficyt budżetowy na poziomie 6,6% PKB. Rząd deklaruje, że w tym roku zostanie on obniżony do 6%. To będzie ciągle bardzo dużo. A ja nawet w to nie wierzę. Sądzę, że będzie faktycznie jeszcze wyższy niż w zeszłym roku. Może zbliżać się do 8%, uwzględniając wszystkie wydatki związane ze zbrojeniami.

Ponownie rośnie w naszym długu publicznym zadłużenie zagraniczne. To póki co warunkują wzmożone zakupy uzbrojenia – oczywiście uzasadnione. Ale trzeba nieustannie przypominać, że wzrostu gospodarczego finansowanego przede wszystkim rosnącym długiem publicznym nie da się długookresowo utrzymać. Nie może być odpowiednio wysoki i trwały.

Przejdźmy teraz do podażowych czynników wzrostu. Poważną naszą słabością jest niski poziom inwestycji wytwórczych w sektorze prywatnym. Więc nie podnosimy w należytym stopniu potencjału wytwórczego. Oznacza to, że nawet utrzymywanie obecnego niewystarczającego tempa wzrostu będzie prowadziło do zakłócenia równowagi makroekonomicznej i związanych z tym różnego rodzaju komplikacji, m.in. utrzymywania presji inflacyjnej, której hamowanie będzie wymagało utrzymywania podwyższonych stóp procentowych. Co z kolei jest jednym z czynników blokujących dynamikę inwestycji przedsiębiorstw.

Pomijając zadłużenie wynikające z naszych zbrojeń, dlaczego Polska nie jest w stanie wziąć w karby tego wzrostu długu?

– Bo politycy nie podjęli żadnego wysiłku w tym zakresie. Proszę zauważyć, że obecny rząd i obecny minister finansów korzystają z instrumentów, które stworzyli poprzednicy z PiS. Nadal działają zadłużające się pozabudżetowe fundusze. Żaden z nich nie został zlikwidowany. Polski Fundusz Rozwoju działa jak działał, nadal Bank Gospodarstwa Krajowego bierze na siebie finansowanie rosnącego długu. Całe instrumentarium, które służyło fragmentowaniu finansów publicznych i rozpraszaniu odpowiedzialności, działa. Niezbędnej konsolidacji finansów publicznych obecnie rządzący nie podejmują.

Wszystkie zarzuty wobec rządów PiS zgłaszane przez ekonomistów zajmujących się finansami publicznymi w dalszym ciągu są uzasadnione. Żaden nie może być wycofany. Tutaj najbardziej krytycznym ośrodkiem był i jest Instytut Finansów Publicznych.

Jak rząd może zmienić tą sytuację?

– Dziś po półtora roku działania nie ma planu konsolidacji finansów publicznych. A to, co było w deklaracjach, nie ma pokrycia w rzeczywistym działaniu. Nie można tego usprawiedliwiać ciągiem kolejnych wyborów. Przecież za dwa lata znów będziemy mieli kampanię wyborów parlamentarnych, potem wybory europejskie… I tak w koło Macieju. Kiedyś trzeba zabrać się do porządkowania trudnych spraw, do rządzenia. W przeciwnym razie nadal będzie prowadzona polityka zadłużania się: pobudzenia gospodarki wysokim deficytem i rosnącym długiem. Trudno będzie liczyć na zmianę profilu wydatków z socjalnych na majątkowe – ukierunkowane na wzrost produktywności.

Czyli oceniając przyszłość naszej gospodarki, nie jest pan optymistą?

– Nie jestem. Bo jeśli przez półtora roku funkcjonowania tego rządu obowiązywała logika, że polityka ważniejsza jest niż gospodarka, to nie wierzę, by nagle nastąpiło odwrócenie tej tendencji.

Patrząc z perspektywy gospodarki, jakie działania po wyborach prezydenckich powinien przede wszystkim podjąć rząd? Co jest najważniejsze do zrobienia?

– Potrzebujemy centrum gospodarczego z kluczową rolą wicepremiera do spraw gospodarczych. W moim sposobie rozumowania to powinien być raczej minister gospodarki niż minister finansów. Ale oczywiście w przeszłości był to zazwyczaj minister finansów.

Potrzebujemy średniookresowej strategii gospodarczej podbudowanej planem konsolidacji finansów publicznych. Sądzę, że to co mówię, nie odpowiada sposobowi rozumowania premiera Donalda Tuska. Kiedy ktoś mówił o wizjach gospodarczych, to kierował go do lekarzy. Chciałbym się jednak mylić i zobaczyć premiera w nowym nastawieniu.

To może pan powie, jakie są te najważniejsze punkty i działania, które trzeba dziś podjąć.

– Punktem numer jeden jest zastanowienie się, co należy zrobić, żeby wyraźnie pobudzić prywatne inwestycje wytwórcze. I tu zwracam uwagę na specyficzne zjawisko polegające na tym, że do Polski napływa kapitał zagraniczny, ale z Polski odpływa kapitał krajowy.

To widać, gdy się obserwuje, ilu Polaków kupiło mieszkania np. w Hiszpani. To są już miliardy złotych.

– Tak to są miliardy, które zostały wyprowadzone z naszego systemu gospodarczego. One odpłynęły z różnych powodów, jako lokata, zabezpieczenie, ale też czasami jako szukanie sobie bezpiecznego azylu, w reakcji na zagrożenie wojenne, na co polski rząd wpływu nie ma. W rezultacie lokowanie oszczędności za granicą stało się atrakcyjniejsze niż lokowanie oszczędności w Polsce. Proszę zauważyć, że dotychczas obsługa polskiego zadłużenia bazowała głównie na preferencjach dla niekoniecznie polskich banków, a nie dla polskich obywateli. Oczywiście działania ministra finansów może byłyby inne, gdyby ilość pieniędzy, które w obligacjach skarbowych ulokowali Polacy, była dużo większa.

Poważniejszym problemem jest jednak odczuwalny już odpływ krajowego kapitału wytwórczego. Szereg przedsiębiorstw o rodzimym kapitale przenosi go do innych krajów, w których znajdują lepsze warunki do inwestowania. A to po części oznacza, że nie uważają one naszej gospodarki za  wystarczająco bezpieczną i perspektywiczną. Konieczne jest wnikliwe rozpoznanie, dlaczego krajowe przedsiębiorstwa tak mało inwestują, dlaczego długotrwale przejawiają awersję inwestycyjną?

Czy są jakieś inne przyczyny niskiej aktywności inwestycyjnej polskich firm na rodzimym rynku?

– Jednym z powodów jest już bardzo wysoki i rosnący rachunek energetyczny. Koszt energii liczony w stosunku do wytwarzanej dzięki niej jednostki produktu jest korzystniejszy w wielu innych krajach. To redukuje naszą międzynarodową konkurencyjność, stając się jednym z kluczowych problemów strukturalnych. Mści się węglowa monokultura energetyczna i wieloletnie zaniechanie transformacji energetycznej.

Ceny energii dla gospodarstw domowych są dotowane. Ale to niesie złe konsekwencje dla przedsiębiorstw energetycznych, które powinny mieć odpowiednią rentowność i kapitał na prowadzenie kosztownych inwestycji modernizacyjnych. Bez kapitału własnego nie zyskają wiarygodności kredytowej. Przynajmniej częściowo transformacja powinna być finansowana w ten sposób.

Polska gospodarka do niedawna miała mocną przewagę konkurencyjną w postaci relatywnie niskich kosztów pracy. Wprawdzie wydajność pracy była u nas niższa niż u naszych zachodnich konkurentów, ale płace tak się kształtowały, że dynamika wydajności pracy rosła wyraźnie szybciej niż dynamika realnych wynagrodzeń. Teraz jest inaczej. Dynamika realnych wynagrodzeń rośnie szybciej niż dynamika wydajności pracy i to jest poważny negatywny czynnik strukturalny.

Mamy w strukturze gospodarczej przesuwanie się w kierunku usług. Ceny usług rosną szybciej niż w innych dziedzinach. Ale usługi są dziedziną, w której co prawda przeciętne wynagrodzenie jest niższe, ale i potrzebne kwalifikacje są niższe. Charakteryzują się też znacznie niższą dynamiką wydajności pracy oraz taką zaletą, że wymagają znacznie mniejszego nakładu kapitału, zwłaszcza gdy mówimy o usługach o charakterze rynkowo-konsumpcyjnym.

Na drugim biegunie wobec usług mamy bardzo niską dynamikę produkcji przemysłowej. Przez kolejnych kilkanaście miesięcy była ujemna. Mało tego, mamy jeszcze ujemną dynamikę cen produkcji sprzedanej przemysłu. To pokazuje jeden z tych czynników, które blokują możliwość wzrostu nakładów inwestycyjnych. Przecież przedsiębiorcy nie widzą możliwości znacznego powiększenia popytu na swoje wytwory przemysłowe, a w związku z tym nie inwestują w rozwój ich produkcji. Ten rynek jest wyraźnie w stagnacji. Jeżeli do tego dodamy niejasną sytuację w budownictwie, bo dynamika sprzedaży jego produktów, mimo napływu środków unijnych, jest ciągle niska, to od strony podażowej perspektywa utrzymania gospodarki na ścieżce wzrostu się zaciemnia.

Te najważniejsze z punktu widzenia potencjału wytwórczego, produktywności i wzrostu wydajności pracy oraz innowacyjności dziedziny naszej gospodarki wyglądają średnio. W górę ciągną nas usługi konsumpcyjne, także te związane z turystyką i – choć w coraz mniejszym stopniu – handel. Wzrost wynagrodzeń stymuluje konsumpcję usług. Ale to nie pobudzi silnie przemysłu. Tu potrzebny jest przełom technologiczny, którego bez wysokich inwestycji i innowacyjności nie będzie.

A kredyty. Pomijając mieszkaniowe, pozostałe rosną wolno?

– Udział kredytów w finansowaniu działalności wytwórczej jest bardzo niski. Dzieje się tak, m.in. dlatego, że system bankowy został ukierunkowany przede wszystkim na obsługę długu państwa. Dla banków to są bezpieczne lokaty dające wysoką marżę zysku. W efekcie mają dobre wyniki finansowe, ale jednocześnie ich udział w finansowaniu inwestycji jest niski. Oczywiście być może w przypadku wielkich przedsięwzięć inwestycyjnych typu elektrownia jądrowa czy modernizacja sieci przesyłowych dojdzie do porozumienia z bankami i kredytowanie przez konsorcjum banków wielkich inwestycji będzie możliwe.

Jednak nie można mieć na względzie tylko tych największych, szalenie kapitałochłonnych przedsięwzięć, które wymagają bardzo cierpliwego, długoterminowego kapitału i wielkich nakładów. Podstawowe znaczenie ma kredytowanie przedsięwzięć ukierunkowanych na wzrost produktywności, uzyskany w następstwie wprowadzania zaawansowanych technologii i innowacji.

A jak rząd może wesprzeć inwestycje prywatne? Z państwowymi jest łatwej. Wystarczy, że rząd pożyczy dodatkowe kilkadziesiąt miliardów i zbuduje jeszcze jakieś 1000 km autostrad.

– Podkreślam, chodzi mi o inwestycje wytwórcze w sektorze prywatnym. Czy pan wierzy, że coś zmieni w tej sprawie, np. tworzony obecnie tzw. pakiet deregulacyjny. To do rozwiązania tego problemu wiele nie wniesie, bo każda zmiana przepisów, nawet korzystna dla przedsiębiorców, wymusza kosztowne dostosowanie. Celem działań rządu nie może być nieustanne zmienianie przepisów. Trzeba ustabilizować warunki gospodarowania zarówno tych, które dotyczą kwestii prawnych, jak i dostępu do kluczowych dla gospodarowania zasobów, jak: infrastruktura, energia, surowce i kompetencje. Dostęp do tych zasobów musi być stabilny i tańszy niż w konkurencyjnych krajach. Jeśli będzie tańszy, to będziemy bardziej produktywni, a to znaczy, że będziemy poprawiać pozycję międzynarodową.

Ważne jest też to, żeby przedsiębiorcy mieli poczucie, że ktoś pilnuje, żeby nie było uznaniowej arbitralności w urzędach oraz arbitralności narzucanej przedsiębiorstwom prywatnym przez potężne monopole państwowe.

Narzeka pan na naszą gospodarkę a ona tymczasem rozwija się w jednym z najszybszych w Europie tempie. Czy to nie jest jakaś sprzeczność?

– Nie narzekam, bo to działanie bezpłodne. Opisuję sytuację, ukazując momenty krytyczne, czyli te, które powinny znaleźć się w centrum polityki gospodarczej. Omijanie ich pogorszy sytuację. Proszę zauważyć, że mamy do czynienia również z niekorzystnymi zjawiskami w handlu zagranicznym. W ostatnim czasie mamy ujemny bilans handlowy. Czyli nadwyżka eksportu nad importem nie przyczynia się już do wzrostu PKB. Wraz z odpływem kapitału pogarsza się też nasz bilans płatniczy.

Szwankują te elementy gospodarki, które wpływają na jej dynamikę od strony produktu, czyli od strony podażowej. Wzrost ciągnie dynamika strony popytowej, czyli wydatki publiczne i konsumpcja. Dlatego szczycenie się relatywnie wysoką dynamiką wzrostu gospodarczego i opowiadanie, że tylko Irlandia, Rumunia – czy ktoś jeszcze – mają szybszy wzrost, to zaklinanie rzeczywistości.

Oczywiście trzeba się cieszyć, że mamy widoczny wzrost gospodarczy, ale trzeba pamiętać, że tu nie chodzi o statystyczny obraz gospodarki, ale o obraz ekonomiczny, który nie wygląda tak dobrze.

Mamy bardzo wysokie stopy procentowe. Czy one nie hamują rozwoju gospodarczego?

– To nie jest tylko kwestia samego poziomu stóp procentowych, także relacji pomiędzy naszymi stopami procentowymi a stopami w krajach, z których do nas napływa kapitał. Jeżeli nasze stopy procentowe są dwukrotnie wyższe niż w krajach, z którymi konkurujemy o napływ kapitału, to oczywiście w tej konkurencji jesteśmy bardzo atrakcyjni dlatego, że płacimy wysokie odsetki, które są też marżą inwestora za ryzyko.

Jeszcze kilka lat temu oprocentowanie polskich obligacji skarbowych wynosiło blisko 7%. A teraz to 5,5%. A Niemcy, którzy mają przecież recesję, ciągle mogą pożyczać blisko dwukrotnie taniej niż my. Jeśli płacimy więcej, to jesteśmy w tym sensie bardziej atrakcyjni, ale też nasze koszty odsetkowe rosną. W efekcie rośnie też skala naszego długu publicznego. Tak więc nie tylko sam poziom długu, ale też koszty jego obsługi muszą być brane pod uwagę.

Czesi płacą znacznie mniej odsetek od swoich obligacji. To pokazuje, że zagraniczny kapitał znacznie lepiej ocenia ich wiarygodność ekonomiczną. Choć możemy też powiedzieć, że Polska gospodarka ma więcej przedsiębiorczej dynamiki i warunki dla prowadzenia działalności gospodarczej pod wieloma względami są u nas lepsze. O wiarygodność ekonomiczną każde państwo musi systematycznie dbać, bo jej obniżenie kosztuje.

Wróćmy do stóp procentowanych i ich wpływu na gospodarkę. Czy one nie są za wysokie i czy nie powinno się ich dziś szybciej obniżać?

– Niewątpliwie stopy procentowe zaczęto zdecydowanie za późno podnosić. Później wiele decyzji Rady Polityki Pieniężnej nie odpowiadało analizom ekonomicznym przygotowywanym w samym NBP. Przypomnę tylko ten moment, kiedy nagle obniżono stopy tuż przed wyborami parlamentarnymi w roku 2023.

Zostawmy dawne decyzje RPP. Proszę o ocenę, czy gdyby NBP dziś, wspomagając gospodarkę, obniżył wyraźnie stopy, to czy zatrzymalibyśmy w końcu inflację? W maju nadal mieliśmy ponad 4% wzrostu cen. To chyba jednak za dużo?

– Zapewne inflacja bardzo szybko spadnie poniżej 4%.

Czyli dobrze, że stopy są obniżane?

– To, że stopy zostały obniżone jest logiczne. Bank centralny musi oddziaływać na ceny w perspektywie 6-8 kwartałów. Strategia bezpośredniego celu inflacyjnego na tym się opiera. NBP nie mówi, jakie będą stopy, ale mówi, że przewiduje, że będzie taka i taka inflacja, i do przyjętego celu dostosuje stopy procentowe. Jeśli bank centralny jest wiarygodny i studzi oczekiwania inflacyjne, to nie ma presji na podnoszenie cen i wzrost cen zaczyna hamować.

Natomiast, gdy wzrost cen znajduje się już blisko wyznaczonego przez NBP pasma dopuszczalnych wahań dynamiki cen, to nie ma powodu utrzymywania, tak jak obecnie stóp procentowych powyżej 5%. Przy inflacji na poziomie blisko 3,5% stopy procentowe powinny wynosić 4,5%, może 4,75%.

Gdyby RPP zaczęła serie obniżek wcześniej, jasno pokazując logikę swojego działania, to polityka monetarna byłaby skuteczniejsza. Uważam, że przestrzeń dla dalszego obniżania stóp procentowych nadal jest, ale to nie oznacza, że namawiam do tego, żeby gwałtownie obniżać stopy procentowe. To trzeba robić w sposób przemyślany i kroczący, cały czas obserwując inflację, tak by w każdej chwili móc ją zdławić.

Inflacja musi być trwale sprowadzona do pasma dopuszczalnych odchyleń. Gdy dynamika cen w opracowanych w NBP profesjonalnych prognozach wymyka się z tego pasma, RPP musi interweniować – komunikacyjnie i faktycznie. Jeśli tego nie robi, to nie wykonuje swego mandatu.

Mówiliśmy o niekorzystnej strukturze i finansowaniu wzrostu gospodarczego, o rosnącym zadłużeniu, o inflacji i związanych z nią wysokich stopach procentowych. Czy jeszcze mamy jakieś inne zagrożenia dla naszej gospodarki? Czy pojawiają się w niej jakieś nowe niekorzystne tendencje groźne dla przyszłości?

– Długofalowo najbardziej niepokojącym zjawiskiem jest oczywiście sytuacja demograficzna, czyli starzenie się naszego społeczeństwa i postępująca depopulacja kraju. Tego odwrócić się nie da.

Mamy tylko dwie możliwe odpowiedzi, na tą niekorzystną zmianę. Pierwsza, o której głównie dyskutujemy, to imigracja. Moim zdaniem, Polska osiągnęła już na dłuższy okres maksymalnie nasycenie gospodarki pracownikami zagranicznymi. Dziś to są głównie Ukraińcy i Białorusini. Myślę, że pracuje u nas 2-3 mln obcokrajowców, w połowie w szarej strefie. Są nam niezbędni. To stabilizuje naszą gospodarkę. Ryzyko polega na tym, że Ukraińcy zaczną emigrować do Niemiec i dalej na zachód.

Finansujemy wzrost gospodarczy pożyczonymi pieniędzmi, szybko rosnącym długiem. Dzisiaj sięga on 55% PKB, wkrótce zbliży się do 60%, czyli maksymalnego progu zapisanego w Kon­stytucji RP. Zderzymy się z prawną i ekonomiczną skałą. Aby tego uniknąć, dynamika wydatków musi zostać wyhamowana, a średnioroczne tempo wzrostu PKB powinno być zbliżone do 4%.

Tu chyba możemy liczyć na Niemców, którzy bardzo się bronią przed tymi Ukraińcami i jak któryś teraz tam pojedzie, to go szybko nam odsyłają.

– Deklaratywnie i politycznie może tak to wygląda. Praktycznie jednak już nie. Za Odrą w tej chwili jest więcej Ukraińców niż u nas.

Drugą odpowiedzią na skutki starzenia się społeczeństwa musi być skupienie się na zwiększeniu wydajności. To wiąże się z wyższymi kompetencjami. Trzeba zadbać o poprawę sytuacji w oświacie. Przede wszystkim o wynagrodzenie nauczycieli i status tego zawodu. Źle się dzieje w szkolnictwie wyższym. Uważam, że tracimy przewagę, którą mieliśmy przez cały okres transformacji, a która polegała na posiadaniu edukacji na wysokim poziomie. Do tego liczba ludzi, którzy kończyli studia, gwałtownie rosła. Stąd m.in. bardzo duży napływ kapitału zagranicznego. Zagraniczni inwestorzy chcieli mieć dostęp do naszego rynku i korzystać z naszych zasobów pracy. W tej chwili mamy degradację poziomu kształcenia w szkolnictwie wyższym ze względu na to, że zostało ono ustawione na pozorne osiągnięcia naukowe, oceniane poprzez wymaganą liczbę punktowanych publikacji. Natomiast nie ma koncentracji wysiłku na utrzymaniu wysokiego poziomu dydaktyki. Jednocześnie uczelniana dydaktyka w większości nie nadąża za zmianami technologicznymi. Żeby nadążała, to uczelnie powinny znacznie bardziej intensywnie współpracować z biznesem, zwłaszcza tym technologicznie zaawansowanym. A to dzieje się w zbyt nikłym stopniu.

Jeśli chodzi o szkolnictwo podstawowe i średnie, tutaj mamy absolutną degradację poziomu nauczania spowodowaną wieloma różnymi czynnikami. Oczywiście to wszystko jest częściowo nadrabiane tym, że rodzice mają silną motywację, żeby zapewnić swoim dzieciom wysoki poziom edukacji, ale to dotyczy tylko części społeczeństwa, głównie w dużych miast. Luka edukacyjna rośnie. Potrzebujemy społeczeństwa wysokich kompetencji, a stajemy  się społeczeństwem powszechnej ignorancji.

Czyli do wielu niezbędnych działań rządu dochodzi kwestia kształcenia społeczeństwa?

– Inwestycje wytwórcze, kompetencje, innowacyjność, produktywność, surowce, energia, eksport i finanse publiczne – to powinny być główne punkty programu gospodarczego, którego nie ma.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK