Wyciągnijmy wnioski z tej rozgrywki
Amerykanie wygrali w Golfa - tym złośliwym stwierdzeniem jeden z moich przyjaciół podsumował niedawny skandal w świecie motoryzacyjnym z niemieckim producentem w roli głównej. Niezależnie od tego jaki będzie ostateczny finał owego sporu i kto wyjdzie z niego z tarczą, kto zaś na tarczy - warto uświadomić sobie, że istotą problemu nie są ani błędy w zarządzaniu tą czy inną fabryką samochodów, ani specyfika amerykańskiego prawa - ani nawet specyficzne uwarunkowania, w jakich funkcjonuje branża motoryzacyjna. Problem, na który światło rzuciły zarzuty wobec Volkswagena, na bowiem charakter fundamentalny - i odnosi się zarówno do tworzenia prawa, jak również jego przestrzegania przez podmioty gospodarcze.
Jeszcze nie tak dawno temu uzyskanie dyplomu mistrzowskiego w kaletnictwie, rzeźnictwie bądź zegarmistrzostwie oznaczało nie tylko, że dana osoba potrafi naprawić prastary werk zegara kominkowego bądź fachowo podzielić świniaka. Majster – a więc, było nie było, samodzielny przedsiębiorca – zdając egzamin mistrzowski musiał również potwierdzić znajomość uwarunkowań prawnych, wiążących się z wykonywaniem zawodu. Gdyby w dzisiejszym świecie przyjąć takie zasady w stosunku do przedsiębiorców – być może niektórzy z nich uzyskaliby uprawnienia tuż przed emeryturą. Jeszcze raz podkreślam: być może. Zjawisko, które nie od dziś określanie jest mianem „regulacyjnego tsunami”, sprawia, że 99,9% przedsiębiorców – tych małych i tych dużych – tak na dobrą sprawę nie może z czystym sumieniem zadeklarować, że oto przestrzegają wszystkie możliwe przepisy, związane z prowadzoną działalnością gospodarczą.
Po pierwsze, owych regulacji jest takie mnóstwo, i rozlokowane są sprytnie w tylu ustawach, rozporządzeniach i przepisach unijnych – nie wspominając już nawet aktów prawa miejscowego – że samo ich zestawienie zajęłoby sporo czasu wyspecjalizowanej kancelarii prawnej bądź firmie konsultingowej. Jaki odsetek mikroprzedsiębiorców zdaje sobie sprawę, że – posiadając w jednoosobowej firmie samochód lub motocykl – powinien każdego roku składać raporty na temat… zanieczyszczeń emitowanych przez te pojazdy? Czy właściciel restauracji lub budki z hot-dogami ma świadomość, że, dając swemu Burkowi lub Azorkowi kiełbaskę niedojedzoną przez klienta, postępuje w sposób sprzeczny z prawem – odpowiednie przepisy nakazują bowiem ten „niebezpieczny odpad” poddać fachowej utylizacji, rzez jasna w licencjonowanej firmie? Wreszcie – komu rozsądnemu może przyjść do głowy, że zeszycik, w którym osiedlowy fryzjer od lat zapisuje na określoną godzinę „doktorową Kozłowską”, „porucznika Nowaka” czy „inżyniera Zielińskiego” może zostać uznany za zbiór danych osobowych – ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami, a nieszczęsny golibroda może być zmuszony nawet do założenia w swym salonie kasy pancernej…
Po drugie – prawodawca już dawno temu zapomniał o takim „drobiazgu” jak jednoznaczność i przejrzystość prawa. W efekcie to samo określenie w różnych ustawach może oznaczać dokładnie co innego – co z pewnością „ułatwia” życie zarówno przedsiębiorcom, jak i zwykłym obywatelom. Największą zmorą jest jednak brak spójności pomiędzy poszczególnymi aktami prawnymi – co skutkuje licznymi lukami prawnymi lub, co znacznie gorsze, nie dającą się usunąć sprzecznością pomiędzy przepisami dwóch ustaw. Żeby nie być gołosłownym, podam tylko jeden przykład: cenny, przedwojenny gramofon lub radioodbiornik ląduje w punkcie recyklingu. Właściciel takowego złomowiska znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: może po prostu zutylizować urządzenie jak starego „Rubina” czy „Kasprzaka” – narażając się oczywiście na sankcje za zniszczenie zabytku. Z drugiej strony, jeżeli postanowi ratować zagrożone zniszczeniem dobro kultury materialnej – ustawa o zużytym sprzęcie elektrycznym i elektronicznym przewidziała za takie działanie, a jakże by inaczej, surowe kary pieniężne, a nawet umożliwia odebranie zezwolenia na prowadzenie punktu. To, że akurat zostało ocalone dobro prawem chronione nikogo nie obchodzi – bo przecież ustawodawca nie uznał za stosowne zawrzeć w przepisach jakiegoś rozwiązania, pozwalającego na postępowanie zgodnie ze zdrowym rozsądkiem w takowych, wszak niezbyt częstych sytuacjach…
Jak w takich przypadkach reaguje środowisko biznesu? Segment mikro z reguły ucieka się do strusiej polityki – licząc, że małego żuczka, kryjącego się w lokalu w oficynie, wśród bazarowych straganów bądź pomiędzy tysiącami jemu podobnych na platformach aukcyjnych nikt tak łatwo nie znajdzie. Ale już od sektora MSP zaczyna się swoista gra w ciuciubabkę z ustawodawcą. Najwięksi, rzecz jasna, do tej rozgrywki angażują firmy eksperckie, doradcze i wyspecjalizowane kancelarie prawnicze – mające za wszelką cenę wykazać, że wszystkie warunki formalne bez wyjątku zostały spełnione. Oczywiście – na papierze. Ale i mniejsi radzą sobie w tym sporcie całkiem niezgorzej. Wystarczyło, żeby któraś z kolei nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt zabroniła handlu pieskami i kotkami via Internet – a już na portalach ogłoszeniowych pojawiły się oferty sprzedaży „wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju, szpanerskiej” smyczy bądź obroży za tysiąc lub dwa tysiące złotych. Gratisowym dodatkiem do takiego zakupu, wspomnianym niejako mimochodem, był… rodowodowy szczeniak popularnej w danej chwili rasy. Nie minęło kilka tygodni od wprowadzenia kuriozalnego prawa, odbierającego możliwość wykonywania transportu drogowego samochodem osobowym – a już w sieci zaroiło się od bodyguardów, gotowych obronić swego klienta w wielkim mieście przed zakusami muskularnych zbirów – a „przy okazji” bezpiecznie dowieźć na miejsce własnym autem, rzecz jasna w cenie konkurencyjnej wobec taksówek. I tak się to wszystko kręci – do czasu, aż któryś z urzędów nie wczuje się w swą rolę zbyt poważnie. Wiele wskazuje na to, iż taka sytuacja miała miejsce również w USA – bo w zwykły, trywialny błąd tudzież ostentacyjne ignorowanie przepisów przez znany z perfekcji globalny koncern po prostu nie chce mi się wierzyć.
Co jest w tym wszystkim najgroźniejsze? Ano, potworna wręcz hiperinflacja prawa. Trudno operować wyświechtanym sloganem „Nieznajomość prawa nie zwalnia z odpowiedzialności” – w sytuacji, kiedy nawet zawodowy prawnik nie jest w stanie ogarnąć natłoku regulacji. Tym bardziej zaś trudno o społeczne potępienie dla czynów sprzecznych z prawem – jeżeli wszyscy dookoła wiedzą, że ten czy inny zakaz lub nakaz nie służy dobru wspólnemu jeno doraźnym celom politycznym bądź utopijnemu postrzeganiu świata. Ponieważ zaś takową granicę trudno w jednoznaczny sposób określić, a postrzeganie „dobra wspólnego” zależy wyłącznie od przekonań i sumienia interpretatora – zatem nieuniknioną konsekwencją staje się również tolerancja dla zachowań ewidentnie nagannych. To między innymi z uwagi na niskie społeczne zaufanie do prawa – nie, nie tylko do polityków, którzy w tworzeniu tego prawa uczestniczą, ale do prawa jako takiego – możliwe było, żeby przez tyle lat funkcjonował w najlepsze nielegalny parabank pod dumną nazwą Amber Gold. To brak jednoznacznie negatywnego postrzegania tych, którzy łamią prawo pozwala na funkcjonowanie w najlepsze chociażby lichwiarskich podmiotów, wyłudzających kilka tysięcy złotych „opłat przygotowawczych” za… nieudzielenie pożyczki. Ten proces będzie się pogłębiał, jeśli tylko władze poszczególnych krajów – nie tylko naszego skrawka ziemi między Odrą a Bugiem, gdyż problem ma charakter globalny – nie zastąpią produkowania kolejnych stron biurokratycznych okólników tworzeniem prawa we właściwym tego słowa znaczeniu. Prawa, które będzie godne tego, by je respektować i szanować w całej rozciągłości – a jedynymi osobami stojącymi na bakier z takim prawem będą wyłącznie złodzieje i aferzyści.
W tym niełatwym, acz koniecznym procesie poczesna rola przypada przedsiębiorcom. Grzechem głównym środowiska biznesu jest bowiem nie tyle samo balansowanie na granicy nieżyciowego prawa i angażowanie różnorakich ekspertów aby wykazać spełnienie formalnych wymogów w takich sytuacjach – tylko zakładanie, że to wystarczy. Jak boleśnie udowadnia choćby ostatnia „afera spalinowa” – nie wystarczy. Potwierdziło się to, o czym wiadomo od dawna: bez logicznego, spójnego i jednoznacznego prawa trudno mówić o stabilności czy bezpieczeństwie biznesu. Teraz wszystko spoczywa w rękach przedsiębiorców – zarówno za oceanem, w Europie, jak i w naszym, polskim piekiełku. Czas wziąć sprawy w swoje ręce – i aktywnie wpływać na jakość tworzonego prawa, nie oglądając się na różnego rodzaju czarodziejów, którzy z hasła „promocja przedsiębiorczości” uczynili sobie li tylko trampolinę do różnych lukratywnych stanowisk państwowych. Jeżeli biznes nie utworzy wspólnego frontu, jeśli zasada „nic o nas bez nas” nie obejmie tworzenia prawa gospodarczego – w rozumieniu wszystkich przepisów wpływających na prowadzenie działalności zarobkowej, jeśli wreszcie wrzask populistów dalej będzie głośniej słyszalny aniżeli rzeczowe argumenty przedsiębiorców – będzie to oznaczać, że amerykański wypadek, jakiemu uległo jedno z najbardziej rozpoznawalnych aut na świecie, nic a nic nas nie nauczył.