„Coś być musi, do cholery, za zakrętem…”
Cytat z kultowych "Zmienników" w roli tytułu dzisiejszego bloga jednoznacznie sugeruje, że tym razem będzie o taksiarzach - i tak jest w istocie. Pozwólcie jednak, Drodzy Czytelnicy, że nie dam tym razem satysfakcji pewnemu głośnemu portalowi społecznościowemu, o którym na rynku przewozów osobowych głośno co najmniej od kilku miesięcy. W przeciwieństwie bowiem do Paryża, Berlina czy Brukseli, grzech pierworodny, jaki trapi polski rynek taksówkowy jest co najmniej tak stary, jak polska demokracja.
Przypomnijmy. Za czasów „władzy ludu pracującego”, kartek na benzynę i fiatów 125p taksówkarze dzielili się na tych prawilnych (miejskich) i „prywatną inicjatywę”. Oczywiście, dostęp do tej drugiej grupy był ściśle limitowany, a otrzymanie licencji taksówkowej było wyczynem na niezwykłą miarę. W chwili kiedy nad Wisłą wygrał kapitalizm – postanowiono poluzować ów gorset. Niestety, nie zlikwidowano najbardziej absurdalnego elementu – czyli limitów ilościowych, ustalanych odgórnie przez włodarzy miasta, ograniczając się w niektórych przypadkach do zwiększenia ilości taksówek. Cel był oczywisty – wszak korporacje należące do samorządów w dużej części przetrwały balcerowiczowską „terapię szokową”; obawiano się zatem, aby kapitalistyczne wilki nie podgryzły i tej gałęzi magistrackich dochodów. I tu decydenci popełnili niewybaczalny grzech nr 1, zapominając o prawdzie oczywistej: do gospodarki rynkowej – obojętne, czy tej rodem z XIX stulecia, czy też tej noszącej dumny przydomek „społeczna” – ograniczenie ILOŚCI usługodawców w drodze ustawy pasuje niczym kwiatek do kożucha. Można zrozumieć – również w przypadku taksówek – najbardziej wyśrubowane normy jakościowe, prokonsumenckie czy bezpieczeństwa, w pełni akceptowalny jest stały nadzór nad pewnymi branżami o znaczeniu strategicznym – jak to ma miejsce choćby w odniesieniu do sektora bankowego. Kiedy jednak ktoś wchodzi w kompetencje niewidzialnej ręki rynku, i zaczyna arbitralnie ograniczać liczbę usługodawców jedynie po to, by „starych wyjadaczy” chronić przed konkurencją – można spokojnie stawiać dolary przeciw orzechom że oto, niepostrzeżenie, rożnie nam nie lada problem natury systemowej. Co więcej – z całym tym pasztetem przyjdzie się zmagać kolejnym pokoleniom – dzieciom, a może nawet i wnukom.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Biorąc jakąkolwiek gazetę z początku lat 90. można nieomal iść o zakład, że na którejś stronie pojawi się informacja o „taxi mafii”. Bandyckie wybryki niektórych „złotówek” stanowiły – również w ówczesnym prawie – czyny odpowiednio stypizowane w kodeksie karnym; jedynym rozsądnym rozwiązaniem było zatem traktowanie oprychów zza kółka przez policję i prokuraturę omnia cum severitate (z pełną surowością). Niestety, ustawodawca wespół z samorządowcami popełnili tu niewybaczalny grzech nr 2 – decydując się na dalsze zaostrzenie zasad przyznawania taksówkowych licencji. To tak, jakby w odpowiedzi na plagę złodziei na rowerach wyrywających kobietom torebki podwyższyć wymagania na… kartę rowerową. Sensowne? A co to ma za znaczenie – ważne, żeby taksówkarzom nie stała się krzywda…
Tak też stało się i w tym przypadku. Ponieważ natura nie znosi próżni, w mgnieniu oka znalazł się ktoś, kto w sposób kreatywny – acz, zaznaczmy to dobitnie, w pełni zgodny z ówczesnym prawem – odczytał zapisy ustawy o transporcie drogowym. Efektem był wysyp najróżniejszego rodzaju firm oferujących „przewóz osób” – które poza brakiem taksówkowej licencji w zasadzie niczym nie różniły się od taksówkowych korporacji. Oburzenie „prawdziwych” taksiarzy było, z ich punktu widzenia, w pełni zrozumiałe – za takowe nie sposób uznać natomiast reakcji włodarzy naszego kochanego kraju, od tych na szczeblu centralnym poczynając. Mówiąc bez ogródek – ustawodawca zaczął się od tej chwili zachowywać niczym niezapomniany pułkownik Nicholson z amerykańskiego superprzeboju „Most na rzece Kwai”. Będąc w japońskiej niewoli tak dalece zaangażował się on w zadanie budowy mostu dla nieprzyjaciela, że na śmierć zapomniał po co ten most, po co ta wojna i po co w ogóle to wszystko. Pomysł, aby przedsiębiorcom świadczącym przewóz osób zabronić umieszczania na samochodzie jakichkolwiek informacji dotyczących firmy był bowiem nie tylko oczywiście sprzeczny z konstytucyjną zasadą równości podmiotów (niby dlaczego szewc może sobie całe auto okleić reklamami, krawiec tak samo, a prywatny przewoźnik nie?), co przede wszystkim niezgodny z… zasadami prowadzenia działalności gospodarczej, mówiącymi, że miejsce prowadzenia tejże działalności powinno być oznakowane marką przedsiębiorcy, i to w sposób jak najbardziej widoczny. Logiczne? A diabli i z logiką, ważne, żeby taksówkarzom nie stała się krzywda…
Jeśli ktoś by pomyślał, że na tym kończy się ta historia rodem z Monty Pythona – jest w duuużym błędzie. Ponieważ przewoźnicy nie dali za wygraną, ustawodawca postanowił dalej dokręcać śrubę. Przede wszystkim, nie wolno już obsługiwać „okazjonalnego przewozu osób” innymi pojazdami niż 8-9 osobowe busy. Oczywiście, od tej zasady istnieje masa wyłączeń – na przykład dla firm wożących nowożeńców, którzy zapewne nie chcieliby, aby na wspólną drogę przez życie zabrał ich pojazd do złudzenia przypominający furgonetkę z ogromnym napisem „POSADZKI MIXOKRETEM, TYNKI AGREGATEM” na boku, jednak i to nie jest takie łatwe. Żeby realizować takie usługi, trzeba wykazać się – to nie żart – majątkiem w wysokości 9 tysięcy euro na każdy posiadany pojazd. Oficjalne uzasadnienie: zabezpieczenie finansowe na poczet wynajmu zastępczego pojazdu w sytuacji, kiedy dojdzie do awarii dajmy na to pod Pcimiem, a pasażer baaardzo spieszy się na lotnisko w Balicach – nie wytrzymuje próby czasu, kiedy wziąć pod uwagę, że zabezpieczeniem tym może być na przykład… nieruchomość. – „Cierp, biedny pasażerze, aż łaskawie znajdę kupca na mieszkanie, wtedy wynajmę Ci zastępczego busa” – czy o to legislatorom chodziło? Niestety – wszystko wskazuje, że to tylko dalszy efekt pożałowania godnej walki o status quo w branży taxi. Bo przecież właściciel 50-osobowego autokaru kupuje za tysiaka polisę odpowiedzialności zawodowej przewoźnika – i problem transportu zastępczego ma z głowy. Duży busiarz może – mały nie. Konstytucyjne? A pies tam z Konstytucją tańcował – ważne, żeby taksówkarzom nie stała się krzywda…
Jak rozwiązać ten cały węzeł gordyjski? Niestety, dziś trudno mówić nawet o jego rozcięciu. Musiałby znaleźć się ów Aleksander, który asertywnie podejmie decyzję o likwidacji ilościowych limitów i stworzeniu sensownych standardów kwalifikacyjnych taksówkarzy w ich miejsce. To, że osoba, której powierzamy swoje bezpieczeństwo w czasie podróży powinna mieć wyższe kompetencje aniżeli szwagier Piekutoszczak, który w każdy weekend ze swoją Gienią jechał syrenką na działkę, to chyba oczywiste. To, że regulatorem ilości punktów usługowych – również tych mobilnych – powinna być niewidzialna ręka rynku, również nie powinno budzić jakichkolwiek zastrzeżeń. Niestety, na tak przełomowy krok chyba się nie zanosi; panowie zza fajery po raz kolejny zablokują wówczas warszawskie ulice, rząd i parlament po raz kolejny pozostawi limity „z uwagi na ważny interes społeczny” – a protestujący rozjadą się do domów, nucąc pod nosem stary przebój Jaremy Stępowskiego „Ja naturę mam taką, nie ma na mnie cwaniaków…”. Sęk w tym, że od przeszło dziesięciu lat nie jesteśmy już zależni tylko od siebie. Niedawna afera z społecznościowym serwisem pseudotaksówkowym powinna dać wszystkim do myślenia: jeśli nie weźmiemy się w garść, jeśli pod pojęciem społecznej gospodarki rynkowej nadal będziemy uznawać utrzymywanie tego ekonomicznego parku jurajskiego na szkodę budżetu, klientów i wolnej konkurencji – może się okazać, że następne rozstrzygnięcia w sprawie rynku przewozów osobowych nad Wisłą zapadną z dala od naszych granic: w Brukseli lub, co gorsza, w Strasburgu. A tam z pewnością nikt nawet nie pomyśli o tym, „żeby taksówkarzom nie stała się krzywda…”