Polska nie jest najbardziej przeregulowanym państwem

Polska nie jest najbardziej przeregulowanym państwem
Fot. stock.adobe.com / smolaw11
Ile stron liczy dzieło prezydenta Trumpa nazwane przezeń One Big, Beautiful Bill Act, krócej OBBBA? Pytanie zasadne, bo różnice w wyliczeniach są spore. Ustawa miała mieć stron ponad 900, ale Colorado Fiscal Institute twierdzi, że jest ich nawet 1038.

Wg nazwy, ustawa OBBBA jest piękna, ale Donald Trump jeden jej aspekt skiepścił. Nie zdołał oto zapisać się w historii legislacyjnej czasów więcej niż współczesnych.

Brytyjski „Land Tax Commissioners’ Act” z 1821 roku ustanowił ponad 65 tysięcy poborców podatków ziemskich w Anglii, Szkocji i Walii. Ich nazwiska wykaligrafowane zostały na 757 arkuszach pergaminu spiętych jeden za drugim. Cały zwój ma ok. 348 metrów długości i jeśli mierzyć dzieło Donalda Trumpa wg dłuższego boku formatu A4, jest ono w przybliżeniu o 40 metrów krótsze.

Paranoja legislacyjna sięga szczytów. W Unii też mamy się czym chwalić. Kolega z tygodnika „The Economist” pisze w rubryce „Charlemagne”, że od utworzenia UE Bruksela ogłaszała każdego roku po ponad 2500 aktów prawnych, tj. mniej więcej jeden akt na jedną godzinę dnia roboczego.

UE tworzy akty prawne, ale wielu nie przestrzega

Wiele z tymi prawami jest rozmaitego ambarasu, ale najgorszy chyba ten, że tyle trudu włożono w ich układanie, choć w dużej mierze na próżno, bo są ignorowane.

Badacze patrzący na Europę z Ameryki – R. Daniel Keleman i Tommaso Pavone zauważyli kilka lat temu wielki spadek postępowań przeciw państwom członkowskim UE za niestosowanie się do prawa unijnego lub nieuwzględnianie praw UE w krajowej legislacji.

W latach 2004-2018 spadek postępowań inicjowanych przez Komisję Europejską wyniósł 67 proc., a przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości aż 87 proc.

Wyjaśnienia były pokrętne, więc przepytali w końcu mnóstwo wysoko postawionych unijnych insiderów. Okazało się, że przeczucia ich nie myliły. Rolę grają względy polityczne. Komisja dba głównie o to, żeby nie tworzyć nowych pól konfliktów.

Czytaj także: AI ułatwia prawnikom nadążanie za lawiną zmian przepisów

Legislacja a „hinduski wskaźnik wzrostu”

Inny brytyjski kolega zajmujący się Azją ostrzega, że w Mumbaju mogą zażądać pisemnego zezwolenia na spożywanie alkoholu przed podaniem choćby szklanki piwa.

Prawo pochodzi z 1949 roku, gdy Mumbaj był jeszcze Bombajem. Bombaju dawno nie ma, a prawo się jakoś zachowało. Za pierwsze jego złamanie grozi równowartość ok. 115 dolarów grzywny lub do 6 miesięcy aresztu.

Na szczeblu całego państwa zdefiniowano w Indiach 7395 przestępstw, z których 3/4 jest zagrożonych karą więzienia. W Ameryce dla wyrzutków łaskawi przecież nie są, ale tam w 2019 roku wyróżniono 5199 przestępstw federalnych.

W Chinach tracą przestępców tysiącami, ale tylko za popełnienie 46 zbrodni można stracić życie w majestacie prawa. W Indiach takich zbrodni kodeksy wymieniają 301, ale na szczęście kara śmierci wykonywana jest rzadko

Na opisanie niezliczonych opresji prawnych w gospodarce Indii nie ma miejsca, ale to m.in. nadmiar złych, sprzecznych i często durnych przepisów wywołał fenomen nazwany w 1978 r. „hinduskim wskaźnikiem wzrostu” (the Hindu rate of growth).

Określenie ukuł prof. Raj Krishna, który mówił wtedy, że tylko ci, którzy oczekują co najmniej kilku cykli reinkarnacji pogodzić się mogą z ponurymi wzrostami o zaledwie 3-4 proc. rocznie.

Władze w Delhi dopiero niedawno zdały sobie sprawę, że kraj dusi gorset zszyty z bezliku ustaw. W 2023 roku usunięto  z obiegu prawnego 183 martwe przepisy z 42 ustaw. Deregulacja ma w Indiach postępować, ale tymczasem jest równie niespieszna jak w Polsce.

Gąszcz przepisów i obowiązków zniechęca do działania, a z drugiej strony skłania do nieprzestrzegania prawa. Po jakiego grzyba podążać za prawem, skoro wszystko jest „verboten”? – pyta przytomnie redaktor kolumny Banyan w The Economist, a ja mu wtóruję z pełnym przekonaniem.

Czytaj także: Może ucichnie wreszcie legislacyjna burza zasypująca nas niedopracowanymi przepisami

Raportowanie i sprawozdawczość – regulacje w Polsce

Pocieszne opisy praw toczących łzy maluczkich niech zwieńczy kapkę pomyślniejsze, świeże doniesienie z Polski.

Poznańska firma doradczo-audytorska Grant Thornton (GT) przyjrzała się po raz kolejny obowiązkom sprawozdawczym firm działających w Polsce. Sprawozdania trzeba wysyłać przede wszystkim do GUS, urzędów skarbowych, NBP, ZUS, PFRON.

W skrajnych przypadkach przedsiębiorstwo może być zobowiązane do przygotowania nawet 697 sprawozdań, ale jest też liczba minimalna wynosząca 1.

ZUS doprowadzał kiedyś ludzi do histerii, dziś firmowe obowiązki sprawozdawcze ograniczył do 6 dokumentów. Według GT, najbardziej wymagający jest NBP, który domaga się raportowania od banków oraz eksporterów i importerów.

Wielki postęp polega na cyfryzacji. Aż 99 proc. obowiązków sprawozdawczych można wykonywać drogą cyfrową. Do całkowitej digitalizacji nie są jeszcze przygotowane tylko Urzędy Skarbowe.

Mnóstwo jest jednak do zrobienia. Sprawozdawczość to koszty, zaś koszty to niższa zyskowność, a więc mniejszy CIT. Do przeprowadzenia jest rozwiązanie, że firma przekazuje podstawowe dane tylko raz, a każda upoważniona instytucja państwa pobiera je bez oddzielnego nękania firm. Na początek pomógłby też przepływ pozyskanych informacji między urzędami.

Autorzy raportu GT podkreślają także niewykorzystanie istniejącego potencjału cyfryzacji. Użytkownicy muszą często wpisywać wielokrotnie te same dane, więc zamiast rzeczywistego uproszczenia mamy często do czynienia z cyfrowym odwzorowaniem tradycyjnej, papierowej biurokracji.

Ze sprawozdaniami jest ciut lepiej, ale dlaczego nie mielibyśmy odetchnąć głębiej?

Czytaj także: Do większego zainteresowania MSP inwestowaniem potrzebna jest nie tylko deregulacja

Jan Cipiur
Jan Cipiur, dziennikarz i redaktor z ponad 40-letnim stażem. Zaczynał w PAP, gdzie po 1989 r. stworzył pierwszą redakcję ekonomiczną. Twórca serwisów dla biznesu w agencji BOSS. Obecnie publikuje m.in. w Obserwatorze Finansowym. Jest członkiem Towarzystwa Ekonomistów Polskich (TEP).
Źródło: BANK.pl