Co z amerykańskim nadzorem bankowym pod rządami prezydenta Donalda Trumpa?

Podsumowanie przesłuchów z dyskusji na ten temat tocznych w gronie doradców Donalda Trumpa zamieścił 12 grudnia ’24 The Wall Street Journal („Trump advisers seek to shrink or eliminate bank regulators”).
Gazeta podkreśla, że podczas spotkań z kandydatami na stanowiska szefów urzędów regulacyjno-nadzorczych doradcy nowego prezydenta mieli ich pytać, czy można byłoby zlikwidować Urząd Federalny ds. Ubezpieczeń Depozytów (Federal Deposit Insurance Corp. – FDIC) i włączyć go w struktury Departamentu (ministerstwa) Skarbu.
Już w następnym akapicie WSJ podkreśla jednak, że likwidacja FDIC wymaga zgody Kongresu, a administracje amerykańskie niezwykle rzadko podejmują takie działania wobec agencji rządowych, których jest tam multum.
W listopadzie ‘24 Elon Musk wezwał natomiast do zlikwidowania instytucji powołanej do ochrony finansowej konsumentów (Consumer Financial Protection Bureau – CFPB) argumentując – skądinąd rozsądnie, że w USA działa wiele urzędów zajmujących się tymi samymi sprawami.
Czytaj także: Branża kryptowalutowa wierzy w Donalda Trumpa
FDIC poza zasięgiem nawet Donalda Trumpa?
Sektor finansowo-bankowy jest pewien, że Donald Trump nie odważy się tknąć FDIC, który gwarantuje zwrot klientom do 250 000 dolarów depozytów w przypadku niewypłacalności ich banku.
Nawet próba zmiany szyldu i podporządkowania tego urzędu bez zmiany zasad ubezpieczenia depozytów, wywołałaby opór Amerykanów, w tym najgorętszych zwolenników nowej władzy.
Ludzie ze środka twierdzą, że w kwestii mnogości regulatorów banki amerykańskie odczuwają tzw. nienawistną miłość, u nas znaną w niemieckiej wersji językowej jako Hassliebe. Chodzi o to, że im więcej nadzorców z dużymi kompetencjami, tym łatwiejsze lawirowanie między nimi i sporo możliwości zwracania się z daną sprawą do urzędu uznanego za łagodniejszy dla banków.
Z drugiej strony są problemy ze sprzecznymi sygnałami, interpretacjami i na koniec – rozstrzygnięciami.
Była szefowa FDIC – Sheila Bair ocenia, że „banki mogą narzekać, ale koniec końców lubią mieć regulatora, z którym współpracują. (…) Banki lubią status quo” – powiedziała.
Bardzo istotnym argumentem za utrzymaniem obecnego stanu jest żywe nadal wspomnienie wielkiego kryzysu finansowego 2008-2009, odświeżone półtora roku temu po niespodziewanych upadkach kilku tzw. banków regionalnych, w tym Sun Valley Bank. Wydaje się, że poczucie wyższego bezpieczeństwa wygrywa u wyborców obu partii z chęciami ograniczenia administracji i biurokracji, które kwitną w modelowym państwie kapitalistycznym nazbyt bujnie.
Jednak radykałowie-burzyciele z otoczenia Donalda Trumpa przywołują przykład rozwiązania w 2011 roku urzędu ds. nadzorowania oszczędności (Office of Thrift Supervision), powołanego w 1989 r. po kryzysie tzw. kas oszczędnościowo-pożyczkowych (savings and loan crisis).
OTS działał pod skrzydłami Departamentu Skarbu i był relatywnie mały (ok. 1000 pracowników, 250 mln dol. budżetu w 2008 roku). Mimo niechęci ówczesnych prawodawców do burzenia struktur został skreślony. Ale jego zadania nie zniknęły – został wchłonięty przez Urząd Kontrolera Waluty (Office of the Comptroller of the Currency – OCC).
Likwidacja zakorzenionych instytucji jest zawsze trudna, zmiana szczegółowych przepisów jest łatwiejsza. Bankierzy amerykańscy są więc sceptyczni w sprawie całych instytucji, ale wierzą w złagodzenie wymagań kapitałowych, przepisów o ochronie konsumentów oraz zakresu lustracji poprzedzających każdą inicjatywę konsolidacji sektora w wyniku fuzji lub przejęcia banku.
Czytaj także: Rośnie presja na rozluźnienie przepisów Bazylea III
Fed o systemie nadzoru nad bankami
Artykuł WSJ wybrzmiał bardzo głośno. Głos zabrała natychmiast była szefowa Fed, obecna sekretarz Skarbu Yanet Yellen, która przestrzegła przez ingerowaniem w system nadzoru nad bankami. Zaznaczyła jednocześnie, że nie zepsuł się, ale jest daleki od doskonałości, więc nie jest niedotykalną świętością. Dodała, że nie ma nic zdrożnego w poszukiwaniu sposobów łagodzenia ciężaru regulacyjnego.
Z jej wypowiedzi może wynikać, że gdyby Donald Trump nie chwycił podczas potencjalnych zmian za młot, lecz posługiwał się „specjalistycznym sprzętem”, mógłby nie napotkać zdecydowanego oporu ze strony Demokratów oraz fachowców od superwizji.
Pytanie, czy wobec takich przedsięwzięć własnych jak wielkie wojny celne, rugowanie, a nawet wyrugowanie imigracji oraz wielkich zastanych kłopotów, tj. wojny w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i stanu przed-wybuchowego w Cieśninie Tajwańskiej, będzie mu się chciało podejmować działania w sprawie, która ma nikły potencjał polityczny, zwłaszcza w sprzyjającej Trumpowi małomiasteczkowej Ameryce.
Wątpliwościom sprzyja wiek nowego-starego prezydenta, który za pół roku skończy 79 lat, a życie osobiste miał bujniejsze niż nieco starszy i bardzo już zmęczony Joe Biden.
Nie widać w Donaldzie Trumpie wigoru z jakim sprawował niepodzielne rządy Konrad Adenauer, który na własnych barkach wciągnął po II wojnie Niemcy Zachodnie (RFN) w stan gospodarczej prosperity. Gdy w 1963 r. opuszczał urząd kanclerski miał 87 lat, przeżył dwie wojny i prześladowanie przez Gestapo. Wprowadził RFN do NATO i EWG (poprzedniczka UE).
To dopiero był staruszek-fighter, bez balastu celebryty i golfisty…
Czytaj także: Co dla amerykańskiej i światowej gospodarki oznacza prezydentura Donalda Trumpa?
