Co nam po wieściach z Tunezji czy Filipin?

Co nam po wieściach z Tunezji czy Filipin?
Jan Cipiur. Źródło: BANK.pl
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Wystarczy kilka minut i dowiecie się skąd niby durny pomysł, aby w tych ciężkich czasach zawracać komu głowę Tunezją - dla nas właściwie tylko cel wywczasów, pisze Jan Cipiur.

17 grudnia 2022 roku odbyły się tam kuriozalne wybory do Madżlisu, po arabsku – Sejmu. Frekwencja wyniosła wg różnych źródeł od niecałych 9 proc. do nieco ponad 11 proc. i była najniższa w historii tego państwa, a być może w ogóle we współczesnym świecie. Nie dość tego – dużo, jeśli nie większość Tunezyjczyków, powątpiewa, że rzeczywiście była aż tak wysoka. Niektórzy twierdzą, że do urn poszło tylko kilka procent z 9 milionów uprawnionych.

Prasa międzynarodowa informowała, że było 10 okręgów, w których wynik był znany jeszcze przed otwarciem lokali wyborczych, ponieważ w szranki stanęło w nich po jednym kandydacie. Było też siedem takich (zagranicznych – dla tunezyjskich emigrantów), w których nikt nie próbował zostać posłem do Majlis-Al-Nuwab lub członkiem izby wyższej (Majlis-Al-Mustasharin).

Czy można w tych okolicznościach nie powiedzieć, że była to operetka i maskarada? Pytanie było oczywiście retoryczne. Nie dość tego, do opisu dodać trzeba jeszcze rollercoaster. Jak podaje The Economist, w poprzednich wyborach w podstołecznym okręgu La Goulette, gdzie w obecnych znalazł się tylko jeden chętny do mandatu, swoich kandydatów zgłosiło „nie mniej niż 56 partii”.

„Polskie sejmy” w Tunezji

Kilka lat temu zanosiło się zatem, że w tamtejszej polityce będzie jak w „Polsk riksdag” (po szwedzku i norwesku), „Polsk rigsdag” (w języku duńskim), albo „Polnischer Reichstag” (w niemieckim), jak określa się na północy Europy bezhołowie utożsamiane przez XVIII-wieczne „polskie sejmy”.

Istnieje wszakże racjonalne wyjaśnienie krańcowego rozdrobnienia postaw i poglądów politycznych wśród Tunezyjczyków. Przez 25 lat żyli pod rządami prezydenta-dyktatora Ben Ali. Nie był wprawdzie zbirem splamionym krwią po pachy, ale bezpieczniej było siedzieć cicho.

Jednak to właśnie Tunezja była miejscem zarzewia, od którego 12 lat temu rozpaliła się tzw. arabska wiosna. Były nadzieje na wielkie przemiany, a może nawet na powrót do świetności świata arabskiego, w Indiach odczuwanego jeszcze trzy stulecia temu, lecz ogień rewolty przygasał. Także w Tunezji nie było nikogo, kto umiałby go podtrzymać bez obaw, że wywoła wielki pożar.

W 2019 r. wybrano tam nowego prezydenta, którym został, jak zdarza się teraz także w demokracjach Zachodu, populista z ciągotami autorytarnymi, przechodzącymi wartko w rządy dyktatorskie. Kais Saied, bo o nim mowa, obiecywał zwłaszcza, że uwolni kraj od politykierstwa polegającego na walce kilkudziesięciu i więcej stronnictw ze wszystkimi innymi i pozostawieniu Tunezyjczyków z ich kłopotami i biedą samym sobie.

Tu częściowe objaśnienie. W warunkach niemal zerowej, bo niebezpiecznej wymiany poglądów na kwestie polityczne, gospodarcze i społeczne trudno o krystalizowanie poparcia wokół kilku głównych nurtów. W izolacji gonitwa myśli nie sprzyja intelektualnej dyscyplinie i prawie każdy widzi sprawy inaczej, co sprzyja mnożeniu się ruchów politycznych. Przeżywaliśmy to mocno w Polsce przez kilkanaście lat po 1989 roku, kiedy Sejmy też były bardzo rozdrobnione.

Kais Saied słowa dotrzymał, niestety w stylu nieładnym, choć dość konwencjonalnym. W 2021 roku dokonał zamachu na zasady. Zawiesił konstytucję, rozwiązał rząd, posłał armię pod parlament, żeby zamknęła jego gmach na kłódki i „zwolnił” wkrótce parlamentarzystów z pełnienia obowiązków, zaczął usuwać sędziów, obsadzać urzędy, w tym tamtejszą państwową komisję wyborczą, swoimi ludźmi, na porządku dziennym było zastraszanie i aresztowania krytyków. Nie trzeba wyjaśniać jak to się robi – część takich i podobnych niegodziwości znamy z autopsji.

Co też nas nie dziwi, chociaż bardzo martwi, nie wszystkich Tunezyjczyków to zeźliło. Gorzej dla prezydenta, że nie idzie mu na niwie gospodarczej, więc „żeby pogonić złodzieja” zaostrzył retorykę „antypartyjniacką” i przed grudniowymi wyborami podkręcił reguły. Na materiałach wyborczych i kartach do głosowania nie wolno było używać nazw partii reprezentowanych przez poszczególnych kandydatów, musiały wystarczyć ich zdjęcia. Wyszło na to, że im kto lepszego miał fryzjera, stylistkę i artystę fotografii, ten swe szanse na mandat miał większe.

W tych warunkach główne partie postanowiły zbojkotować wybory. W efekcie o 217 miejsc w izbie niższej rywalizowało 1058 kandydatów. Proporcja była radykalnie zachwiana, bowiem statystycznie o jedno miejsce walczyło mniej niż 5 kandydatów podczas gdy w ostatnich wyborach w Polsce ponad 11 (5124 kandydatów na 460 miejsc w Sejmie), istotniejszy był jednak brak na listach reprezentantów dużej liczby obywateli.

Jaki będzie finał nie wiadomo. Głównie z powodu żałosnej frekwencji mandat zdobyło jedynie nieco ponad 20 osób (różne źródła podają różne liczby). Niebawem w 131 na 161 okręgów odbędzie dogrywka, a oficjalne rezultaty mają być ogłoszone dopiero 3 marca br.

Na razie Tunezyjczyków absorbują przede wszystkim kwestie gospodarcze, przy czym nie rozczytują się ze złością w fatalnych statystykach i analizach, bo walczą o codzienną strawę dla swych rodzin. Ponieważ obecny prezydent – już prawie dyktator nie zdradził ani zainteresowań, ani talentów ekonomiczno-finansowych, to albo jeszcze bardziej ściągnie ludziom cugle, albo spadnie z siodła.

Zjedzą nas konkurenci zewsząd?

Wbrew możliwemu wrażeniu, że doniesienie z Tunezji miałoby służyć snuciu jakichkolwiek paraleli, nie to było motywem. Mamy wśród stosownie wykształconych Polaków coraz mniejszą orientację w świecie międzynarodowej polityki i gospodarki. Powiemy oczywiście po parę sztampowych zdań o Rosji, Ukrainie, Stanach, Chinach, Niemczech, Unii i na tym koniec. Nawet o najbliższych sąsiadach z południa wiemy tyle, co nic. To nas zubaża i spowalnia.

Ważna tego przyczyna to brak w Polsce potrzeby czytania w ogóle, a prasy w szczególności. Skutek jest jednoznaczny. Narodem, który wydał najwięcej wynalazców i naukowców „na głowę” są Szkoci. W szkockim Aberdeen ukazuje się gazeta „The Press and Journal”, której pierwszy numer został wydany w 1747 roku, więc niedługo stuknie jej 300 lat. W Aberdeen mieszka ok. 230 tys. osób, a w pierwszej połowie 2021 roku drukowany nakład gazety wynosił 32 tys. egzemplarzy – tylko dwa razy mniej niż największej w Polsce „Gazety Wyborczej”. Przepaść kulturowa!

Śledzenie nieważnych z pozoru wiadomości, również z krańców świata, uczy poznawania zależności, ciągów przyczynowo skutkowych, mechanizmów, co jest umiejętnością nieodzowną w każdej działalności, chociaż nie zawsze można zmierzyć jej przydatność. Czasami trafić można jednak na komunikat najprostszy z prostych. Ten niżej obiegł cały świat niemal, ale nie Polskę.

Z Filipin przyszła mianowicie wiadomość, że kurczaki tam są teraz trzy razy droższe od cebuli, której kilogram kosztuje ponad 600 peso (prawie 11 dolarów). Nawet mostek wołowy jest teraz droższy od cebuli, która zdrożała tam niemal dziesięciokrotnie. Cena warzywa jest dziś nawet wyższa od dziennej płacy minimalnej. Powodem są ubiegłoroczne tajfuny, które zniszczyły zbiory warte dziesiątki miliardów pesos.

Oferty eksportowe z próbkami wysłało zapewne na Filipiny co najmniej kilku potencjalnych dostawców z Holandii, którzy nawet jeśli nie mają akurat na składzie własnej cebuli, to kupią ją z pocałowaniem ręki w Polsce.

Jeśli nie wyjdziemy poza fotki z wakacji w Tunezji, na Filipinach i wszędzie indziej na świecie, zjedzą nas konkurenci zewsząd, w kaszy.

Jan Cipiur
Jan Cipiur, dziennikarz i redaktor z ponad 40-letnim stażem. Zaczynał w PAP, gdzie po 1989 r. stworzył pierwszą redakcję ekonomiczną. Twórca serwisów dla biznesu w agencji BOSS. Obecnie publikuje m.in. w Obserwatorze Finansowym.
Źródło: BANK.pl