Za dużo mądrych, no i kłopot
Stuprocentowej odpowiedzi nie ma, ale są wskazówki. Peter Turchin – amerykański uczony z korzeniami w Rosji, a więc po naszemu Turczin ‒ uważa, że winne są uniwersytety.
W tandemie z Andriejem Korotajewem z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Moskwie stawiają tezę, że przyczyną cyklicznych tumultów w krajach rozwiniętych jest nadprodukcja ludzi z wyższym wykształceniem.
Zbyt liczna okresami elita zderza się z niedostatkiem miejsc pracy odpowiednich do rosnącego potencjału intelektualnego kolejnych roczników oraz popytu z ich strony na wysoki status społeczny. Niepowodzenia zawodowe rodzą frustrację, a następnie – agresję. W opozycji do zasiedziałych elit powstają kontr-elity i jest kłopot, zapomnij człowieku o świętym spokoju i porządku.
Zjawisko nasilać się ma wraz z narastaniem nierówności dochodowych, ponieważ wejście na szczyt opłaca się bardziej niż w czasach większej równości, a im przykrzejszy zawód, tym większa złość i w końcu wściekłość.
Zbyt liczna okresami elita zderza się z niedostatkiem miejsc pracy odpowiednich do rosnącego potencjału intelektualnego kolejnych roczników oraz popytu z ich strony na wysoki status społeczny.
Edward Wolff z New York University ocenił, że w latach 1983‒2010 liczba amerykańskich gospodarstw domowych wartych co najmniej 10 mln dolarów o sile nabywczej z 1995 r. wzrosła z 66 tysięcy do 350 tysięcy. Członkowie tych rodzin mają swoje aspiracje, także polityczne, a tymczasem od prawie ćwierć tysiąclecia liczba miejsc w senacie USA to ciągle tylko 100 i ani jednego więcej.
Efekt rozczarowania z niższego od spodziewanego zwrotu na edukacji potęgować się ma też wraz z nabieraniem potęgi przez nieliczne gargantuiczne korporacje w rodzaju Amazona, Apple, czy Facebooka, bo praca poza nimi nie daje tyle pieniędzy i splendoru niż gdzie indziej.
Wg profesora Turchina, nadprodukcja prawników w USA wynosi ok. 25 000 rocznie. W Wielkiej Brytanii mniej więcej 30 proc. absolwentów wyższych uczelni ma zbyt duże wyksztalcenie w relacji do wykonywanej pracy.
Hipoteza wysnuta przez Turchina prowadzi go do zaskakującego wniosku, że wielka wojna domowa zwana secesyjną wybuchła nie przede wszystkim z powodu radykalnej różnicy poglądów w sprawie niewolnictwa, a z powodu napięć między nową, kapitalistyczną elitą z Nowego Jorku i Bostonu, a władzą prezydencką, parlamentarną (senat) i sądowniczą opanowaną przez „wsteczników” z Południa.
W sukurs Turchinowi przychodzą historycy skłonni wnioskować, że Rewolucja Francuska – matka dzisiejszego nowoczesnego Zachodu mniej była wynikiem buntu plebsu klepiącego beznadziejną biedę, a bardziej lub przede wszystkim skutkiem konfliktu ekonomiczno-politycznego między rosnącą, aspirującą, lecz „niedotrudnioną” grupą ludzi wykształconych, a posiadaczami ziemskimi czerpiącymi z reguły spadkobrania.
Podobnie miało być z rewolucjami 1848 r., które przetoczyły się przez modernizującą się Europę, a potem z rewolucją rosyjską z 1917 r., która przyniosła jednak ówczesnym „wykształciuchom” zamiast nowych szans ‒ zagładę.
W Polsce problem radykalizacji i podziału na dwa obozy, jeden progresywny, drugi bardzo zachowawczy, też się pojawił i przechodzi prawdopodobnie w fazę ostrą. Pełnego obrazu nie mamy, ponieważ brakuje szeroko zakrojonych badań, ale podstawowe liczby z reguły nie kłamią
Na poziomie wyższym kształci się w Polsce nadal 5 razy więcej młodzieży niż w najlepszych latach PRL.
W roku akademickim 2008/2009 indeksy miało w Polsce prawie 2 miliony osób. Fala demograficzna opadła i w roku 2018/2019 liczba studentów spadła do nieco powyżej 1,2 mln. To i tak wielka liczba ‒ pół wieku temu, gdy sam wybierałem się na studia, wykształcenie wyższe pobierało „po bożemu” ok. ćwierć miliona młodych ludzi i ponad 150 tys. osób na tzw. studiach wieczorowych i zaocznych.
W 1974 r. uniwersytety i wszelkie inne szkoły wyższe opuściło 71 tys. absolwentów. Rekordowa liczba w historii Polski padła w 2011 r. – absolwentów było niemal pół miliona, w 2018 r. wynosiła prawie 330 tysięcy. Na poziomie wyższym kształci się w Polsce nadal 5 razy więcej młodzieży niż w najlepszych latach PRL.
Podobnie jak wszędzie indziej na świecie, poziom naszych uczelni jest bardzo zróżnicowany. Jednak w odróżnieniu od państw zachodnich ‒ nie ma u nas uniwersytetów dających niemalże gwarancję świetnej kariery po dyplomie, takich jak Harvard, Yale, Princeton i kilkanaście innych w USA, Oxbridge na wyspach brytyjskich, czy tzw. wielkie szkoły francuskie, w tym np. ENA (École nationale d’administration). Każdy ma jednak to, czego się dorobił.
Jeśli Peter Turchin odkrył rzeczywistą zależność, to brak naprawdę wybitnych uczelni nie stępił jednak u nas ostrza skutków podziału na wygranych i przegrywających, bowiem w odróżnieniu od państw najbogatszych, ze względu na odtwórczy charakter rodzimego przemysłu, mamy wielki deficyt miejsc pracy wymagających ponadprzeciętnej wiedzy, a w administracji i nazbyt licznych spółkach państwowych od lat dominuje selekcja negatywna, działająca jak prawo Kopernika-Greshama o wypieraniu dobrego przez gorsze (ale swoje).
Wydaje się, że współczesne społeczeństwa są w klinczu. Z jednej strony chcemy, żeby wszyscy byli mądrzy, a z drugiej, jeśli wierzyć Turchinowi, jest z tego wielki kłopot, bo mądrość nie otwiera wszystkich wierzei, wrót i kolejnych drzwi.
Są na to wie rady. Pierwsza czekać aż się znowu uładzi, druga coś pokombinować.
Wydaje się, że współczesne społeczeństwa są w klinczu. Z jednej strony chcemy, żeby wszyscy byli mądrzy, a z drugiej, jeśli wierzyć Turchinowi, jest z tego wielki kłopot, bo mądrość nie otwiera wszystkich wierzei.
Sto lat temu w podobnych okolicznościach rozwalono Standard Oil, wprowadzono podatki dochodowe, opodatkowano wielkie spadki. Teraz też wahadło wychyliło się zanadto na korzyść nielicznych, co widać też wstrętnym okiem neoliberalnym, takie jak kaprawe moje. Rewolucji nie lubimy, więc trzeba coś robić, najlepiej mądrego – ale jakże o coś takiego trudno.