„Trawa, tojemoje, pies” w języku urzędowym
Kto poznał się dość dobrze z angielskim, nie powinien mieć wielkich kłopotów z tok pisin, powszechnym, ale też urzędowym w Papui-Nowej Gwinei językiem kreolskim.
Cóż zatem może znaczyć „gras bilong dok”, więc: trawa, tojemoje, pies lub „haus bilong pisin”, czyli: dom, tojemoje, ptak?
Tymczasem jednak o tok pisin znad Wisły, czyli języku urzędowym – niemal polskim, a przynajmniej dość podobnym do naszego, a także o jaskółce, która przyleciała, o dziwo tuż przed zimą, do stolicy Polski.
Zdarzyło mi się po wielokroć nie domyślić się, czego chcą ode mnie różne instytucje kierujące do mnie pisma
Ani matura, ani chęć szczera nie wystarczy. Zrozumieć bełkot, mamrot i bulgot słowny rodem z urzędów, sądów, banków, ale też katedr naukowych, to długie lata niepotrzebnych studiów. Garstka osobników z papierem firmowym i pieczęciami na biurkach trzyma w garści od lat miliony ludzi i nie ma na nią silnych, a już zwłaszcza mądrych.
Prawda najprawdziwsza jest natomiast taka, że każdą zawiłość poskręcaną w kołtun, jasnym, zrozumiałym językiem w zdaniach prostych i krótkich, nie złożonych w origami, da się wyrazić bez trudu i mozołu, trzeba tylko chcieć.
Zdarzyło mi się po wielokroć nie domyślić się, czego chcą ode mnie różne instytucje kierujące do mnie pisma, więc zmuszony byłem dzwonić lub udać się do nich, żeby się dopytać.
Pogodziłem się, że walczę z urzędowo-prawniczą krzywą mową jak Don Kichot z wiatrakami
Mówią tam, że w sprawach urzędowych używać trzeba słownego i stylistycznego bełkotu, po to żeby się jakiś prawnik-kauzyperda nie przyczepił, że coś nie dość jednoznacznie (sic) napisane.
Jest to tylko trzeci stopień księżo-tischnerowskiej prawdy, ponieważ chodzi wyłącznie o to, żeby nas maluczkich stłamsić urzędniczo-profesorskim mamrotem ex cathedra, żeby w pas się kłaniać paniom i panom dyrektorom, inspektorom, profesorom, adwokatom, radcom, a tak w ogóle chylić głowy przed władzą wszelką.
Od lat walczę z tą zarazą, czego mam dowody, z których jeden tutaj, tj. w schowku z pozostałościami po Monitorze Konstytucyjnym, rozpędzonym wraz ze zmianą złą i coraz gorszą. Zawarte w nim rozwinięcie jest interesujące, polecam.
Pogodziłem się, że walczę z urzędowo-prawniczą krzywą mową jak Don Kichot z wiatrakami, których tyle wszędzie wokoło, że jednemu takiemu skrzydła wyłamać, to jak piasek zgarniać z Sahary łopatką, żeby tę pustynię zazielenić. A tu niespodzianka, wielka jak cholera.
Prezydent stolicy wydał 5 listopada 2020 roku zarządzenie. Treść pierwszego paragrafu zdumiewa. Stoją w nim napisane rzeczy niesłychane, przeczytajcie:
„Wprowadza się w Urzędzie m.st. Warszawy prosty język oraz dostosowany dla osób ze szczególnymi potrzebami język łatwy do czytania i zrozumienia. Zobowiązuje się wszystkich pracowników do jego stosowania”.
Dalej jest wyłożone, że język prosty jest: zwięzły, pisany krótkimi zdaniami, precyzyjny, logiczny, specjalistyczne terminy są wyjaśniane itd.
Zgodnie ze swym przesłaniem, dokument jest zwięzły, treściwy i czytelny jak trzeba. Ma dwie strony z kawałkiem i warto go sobie gdzieś zapisać, ściągając ze stron Urzędu, jeśli ma bowiem być żywy, nie martwy, sami musimy, jako adresaci, tego dopilnować.
Wydawanie zarządzeń to prerogatywa i domena Prezydenta Miasta. Jemu zatem należą się hołdy, ale kto napisał to, co podane zostało do podpisu?
Po pytaniu o autorstwo zarządzenia mam odpowiedź, że „pracował nad nim Sekretarz [m.st. Warszawy Marcin] Wojdat wraz ze współpracownikami na wyraźne polecenie Pana Prezydenta”. Mamy zatem drugą zasłużoną w dziele osobę i zapewne jeszcze kilka pracowitych mrówek.
Dzięki temu gronu zrobiony został pierwszy krok, ale droga jest jeszcze bardzo długa. Trzeba ją wreszcie pokonać, a żyć nam się będzie wygodniej i milej.
Skojarzenia to sprawa bardzo indywidualna. Mnie kwestia dopilnowania przejścia na prosty język kojarzy się z anegdotą Krzysztofa Daukszewicza.
Pewien kapitan pływał już ze 40 lat i każdy jego ranek zaczynał się tak samo na każdym jednym ze statków, którymi dowodził, więc fama poszła o tym wzdłuż i wszerz po morzach.
O siódmej rano wstępował na mostek, wychylał łyczek whisky, która musiała już czekać na niego, potem sięgał do munduru, z którego wyciągał portfel, a z jego czeluści – złożony we dwoje karteluszek. Rozkładał papierek, przybliżał do oczu, czytał, wzdychał ze zrozumieniem, zwijał karteluszek i już dowodził dziarsko do końca szychty.
I tak przez 40 lat co ranek lub wieczór, gdy miał kapitan nockę. Wszyscy zachodzili w głowę, co jest z tym karteluszkiem, ale nikt nie ważył się zapytać.
Aż jeden z pierwszych oficerów zajrzał w końcu kapitanowi przez ramię, korzystając z tego, że kapitan był już stary, kark go bolał, więc nie kręcił szyją jak dawniej. Na papierku dwa słowa były: „rufa z tyłu”.
I nagroda do cierpliwych – gras bilong dok to trawa na psie, czyli oczywiście – futro. Haus bilong pisin, to dom dla ptaka, a więc gniazdo. Niby ten urzędowy tok pisin trudny, a jakże przecież prosty i logiczny.