Skoro funt zszedł na dziady, to gdzie poszedł sobie złoty?
Złotego najlepiej zostawić sadomasochistom praktykującym auto-wiwisekcje. Raniony podle, będzie biedny śniedział i marniał do czasu nim przyjdzie gajowy z anegdoty i nie wypędzi wszystkich „leśnych ludzi” z polskich lasów.
Funt jest ciekawszy, bo ludzi mądrych na Wyspach są przecież tabuny, a mimo to z własną walutą idzie im od wielu lat źle, bardzo źle, a momentami, tak jak dziś – fatalnie.
Najpierw na ciekawe tło warto spojrzeć. Pierwszego funta wybił ze srebra król Offa w VIII wieku naszej ery i podzielił go od razu na 240 części znane od stuleci jako pensy. Jeszcze tysiąc lat temu ważył taki funt 350 gramów, minus waga kilku ziarenek piasku.
Era mocnego funta
Skryby naskrobały swego czasu na wołowej skórze, że za jednego funta mógł – kto miał takiego – kupić koni stado, bo rumaków i szkap z piętnaście. Co dziś kupić można za szterlinga? Nico! – odpowie rezolutne dziecię.
Przez długie stulecia ten sam niezmiennie brytyjski pieniądz miał się jednak dobrze, a niekiedy znakomicie. Wg zacnego źródła jakim jest measuringworth.com, od 1270 r. do 1970 r. jego siła nabywcza zmalała zaledwie 62-krotnie, czyli za jednego funta z 1270 roku można było kupić towary warte w 1970 roku 61 funtów, 17 szylingów i dwa pensy (tyle szylingów i pensów to po decymalizacji 86 ze 100 pensów).
Potem było z nim jednak stale gorzej – był Czyngis-chan, nie ma Czyngis-chana. Wprawdzie funt szterling nie ów Mongoł i dycha jeszcze, to najpotężniejsza przez długie lata waluta świata na dziady dziś zeszła. Minęło ledwo pół wieku i jeden funt z 1971 roku to teraz aż co najmniej 15 funtów.
W XIX wieku Imperium Brytyjskie zaczynało odczuwać blisko spokrewnioną, ale jak to w rodzinie, niechętną starym wujkom i stryjkom, konkurencję z Ameryki. Pominąwszy epizod wojen napoleońskich, kiedy cesarz wybierać miał się z wojskami za Kanał, funt trzymał się niezwykle mocno w swych relacjach z dolarem zwanych w slangu finansowym „cable”, od handlu tymi walutami prowadzonymi telegraficznie, dzięki kablowi na dnie oceanu.
Przez cały wiek XIX i prawie połowę XX funt kosztował ok. 4,5 dolara i ponad poziomy wystrzelił w tym długim okresie tylko dwa razy. Pierwszy raz podczas tzw. Paniki z 1857 r., kiedy zbankrutował bank Ohio Life and Trust Company i zaczął się w USA gwałtowny kryzys. Wtedy za jednego funta można było żądać i dwa razy więcej niż zwykle, a więc 9 dolarów z małą górką.
Kilka lat później, gdy kryzys gospodarczy minął, ale wybuchła wielka wojna zwana secesyjną, funt poszybował jeszcze bardziej – do 12 dolarów plus trochę centów na dokładkę.
Dolar, funt – 1:1
Potem była II wojna światowa, budowa państwa dobrobytu finansowana z „garażowych wyprzedaży” resztek po wiktoriańskim Imperium, kolejne próby odzyskania części blasku, wejście i wyjście z Unii.
W ostatnich dniach września 2022 r. kurs funta zszedł do 1,03 dolara. Może tak się jeszcze zdarzyć, że będzie dolar w parze z funtem jak z kimś sobie równym – jeden do jednego.
Niegdysiejsi władcy dbali o funta jak tylko umieli. W odpowiedzi na powszechne psucie pieniądza przez skrobanie monet ze srebra, czego dopuszczali się także królewscy mincerze, król Henryk I wydał w 1125 r. rozkaz, żeby karać oszustów obcięciem prawych rąk i dodatkowo kastracją.
Zbiorowa pamięć o tym chyba nie minęła, bowiem w latach 60. ubiegłego wieku, gdy lewicowy rząd Harolda Wilsona próbował ratować funta, na życzenie członków gabinetu spalono wszystkie robocze dokumenty rządu ze słowem dewaluacja w tekście. Premier i jego ministrowie w końcu się jednak ugięli i 55 lat temu, 27 listopada 1967 r., ogłoszono dewaluację z $2,80 do $2,40 za 1£.
Jeśli użyć kursu za miarę, to przez krótkie pół wieku gospodarka Wielkiej Brytanii straciła w świecie dwuipółkrotnie na znaczeniu.
W latach 70. XX wieku, gdy Arabowie wywołali ogromny skok cen ropy i Zachód przystawał co chwilę z braku paliw, a inflacja na Wyspach sięgnęła 25 proc., doszło do rzeczy niesłychanej: dumny Albion musiał poprosić Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF) o pożyczkę ratunkową w wysokości 3,9 mld dol. Jej dzisiejsza wartość mierzona jako tzw. przychód relatywny, czyli odnoszony do wielkości PKB, wyniosłaby 31 mld dol.
Korzenie problemów brytyjskiej gospodarki sięgają zatem długich lat wstecz. W opiniach o ich obecnym natężeniu powtarzane jest na okrągło słowo Brexit. Pandemia i dzisiejsza wojna na najbliższym zapleczu UE dołożyły swoje. Teraz doszły natomiast rozwiązania antykryzysowe wprowadzone przez premier Liz Truss i jej kanclerza skarbu Kwasi Kwarteng’a.
Nowy rząd konserwatywny zapowiedział rezygnację z proponowanej podwyżki CIT i ścięcie podatków dochodowych PIT na ich obu biegunach, tj. dla najbogatszych i niezamożnych. Jeśli pójdzie zgodnie z planem, pobór podatków zmniejszyć się ma przez pięć kolejnych lat o łącznie 45 mld funtów. Londyński Instytut Studiów Podatkowych (IFS) twierdzi, że tak wielkich obniżek nie byłoby od 50 lat.
Plan rządu jest jasny – celem jest danie popytowego (konsumpcyjnego) kopa gospodarce. Jeśli wskutek tego szybko urośnie, sądzą na Downing Street 10, będzie na Wyspach znowu dobrze, a przynajmniej nieźle.
Downing Street 10 swoje, rynek finansowy swoje
Rynki finansowe uznały jednak, że angielski bank centralny będzie w tej sytuacji zmuszony do podniesienia stóp procentowych, bo inaczej inflacja buchać będzie jeszcze silniejszym ogniem. W konsekwencji, kto mógł ten wyprzedawał brytyjskie obligacje rządowe, a to dlatego, że po podniesieniu stóp, kolejne będą wyżej oprocentowane, a więc dadzą wyższy zarobek.
Natychmiast zareagował Bank of England ostrzegając, że plany rządu niosą ze sobą „istotne ryzyka dla stabilności finansowej Zjednoczonego Królestwa” i zapowiedział skup obligacji rządu brytyjskiego „w takim wymiarze, w jakim będzie niezbędny”. Działania BoE przyniosły oczekiwane skutki, bowiem wskutek zatrzymania odwrotu inwestorów od brytyjskich obligacji yield, czyli uzysk (bieżący zarobek) na 30-latkach spadł z ponad 5 proc. przed do poniżej 4 proc.
Czytają to nie tylko spece, więc wyjaśnienie dla laików, że uzysk spada, gdy obligacje drożeją, a więc wtedy, gdy zaufanie do nich rośnie. Wiąże się to zasadą, że yield obliczany jest od stałej wartości tzw. kuponu wyrażonej nie w procentach, a w pieniądzu.
Łatwo to sprawdzić na hipotetycznym przykładzie kuponu o wartości 5 funtów od nominału obligacji w wysokości 100 funtów (tj. o oprocentowanych w wysokości 5 proc.). Jeśli cena takiej obligacji stoi w miejscu, to uzysk wyniesie 5 proc., a jej właściciel otrzyma po roku 5 funtów wynagrodzenia za udzielenie pożyczki.
Gdy obligacje takie mają się bardzo źle na rynku i ich cena zejdzie do np. 80 funtów, to ich nabywca po tej właśnie cenie znowu otrzyma 5 funtów, ale jego yield wyniesie 6,25 proc. bowiem taki jest udział procentowy 5 funtów w 80 funtach. Jeśli cena wzrośnie na rynku do 90 funtów za jedną sztukę 100-funtowych obligacji, to yield spadnie z 6,25 do 5,56 proc. c.b.d.o.
Szerokie skutki gwałtownych zmian rynkowych wycen obligacji są mało czytelne, więc jeszcze jedno wyjaśnienie. Obligacje są najważniejszym składnikiem funduszów emerytalnych, których wartość idzie w biliony. Wartość tych funduszów nie może się wahać, bo co powiedzieliby emeryci.
Jeśli zatem cena rynkowa obligacji spada zarządzający funduszami emerytalnymi muszą się zabezpieczyć przed skutkami obniżki. Czynią to poprzez zakupy innych aktywów, ale na to potrzeba gotówki. Sytuacja staje się awaryjna, więc jej źródłem jest m.in. sprzedaż tych taniejących obligacji, co wzmaga presję na dalszy spadek ich cen. Prawda, że niezła kołomyja.
W świetle inflacji ratunkowy skup obligacji przez Bank of England jest złym rozwiązaniem, bowiem na rynek trafią nowe pieniądze i ceny uzyskają kolejny bodziec do wzrostu. Ale losy funta i interesy starszych Brytyjczyków też się liczą. Trzeba było wybrać i zamiast łagodzić następstwa kontrowersyjnych posunięć rządu bank centralny zmuszony był wybrać wzrost podaży gotówki emitowanej w celu uzyskania środków na ratunkowy wykup obligacji w celu wywołania wzrostu ich cen.
Ironia losu sprawiła, że jeszcze tydzień wcześniej BoE zapowiadał coś odwrotnego, a mianowicie zdejmowanie pieniądza z rynku brytyjskiego w wyniku tzw. zacieśniania ilościowego QT (Quantitative Tightening), czyli sprzedaży obligacji skupionych w poprzednich latach walki z kryzysem i pandemią w ramach odwrotnych operacji zwanych luzowaniem ilościowym (QE).
W tych okolicznościach bankowi centralnemu obarczonemu mandatem trzymania cen w ryzach nie pozostaje nic innego niż podwyżka stóp procentowych. Wyższe stopy to droższe kredyty, więc działania BoE będą wbrew intencjom rządu pragnącego jak najszybciej i jak najbardziej rozbujać gospodarkę.
Prawie na koniec odnotować trzeba dla porządku, że spadek funta wiąże się nie tylko z kłopotami wewnętrznymi, ale także z umocnieniem się w świecie dominującej pozycji USA i ich dolara. Skoro waluta amerykańska rośnie, wszystkie inne muszą spadać, ale to zupełnie inny temat.
I jeszcze jedno. Psychicznie – żeby tak tę kwestię ująć – z funtem jest fatalnie, ale fizycznie ma się dobrze. Otóż z końcem września nie zapłacisz już na Wyspach papierowym szterlingiem. Od teraz ważne są tam tylko banknoty z polimerów, które trudniej podrobić, są trwalsze i kąpać się z nimi można bez obawy, że zniszczą się lub farba z nich zejdzie.
Ponieważ jednak cuda z dumnym, ponadtysiącletnim funtem się dzieją to dobrze się chyba stało, że jednocześnie znika z 20-funtowek portret ojca ekonomii – wielkiego Adama Smitha. Zastąpi go konterfekt znakomitego malarza Williama Turnera. Smith nie będzie umierał ze wstydu, a Turner może lepszą przyszłość odmaluje.
I naprawdę już na koniec. Z powodu braku zgody gospodarza na używanie w jego obejściu słów zbyt mocnych, a inne nie byłyby prawdziwe, odpowiedzi na pytanie postawione w tytule nie wystukam.