Rock z Trójmiasta
Autorzy monumentalnego dzieła „Rockowisko Trójmiasta. Lata 70.” – dzienikarze muzyczni, publicyści, bezpośrednio związani też ze sceną jazzową i rockową (czy to jacy organizatorzy, menadżerowie, a starszy z tego duetu również jako muzyk) – Stanisław Danielewicz oraz Marcin Jacobson, dość często powracają w swojej książce do tych pionierskich czasów przecierania rock’n’rollowych szlaków przez starsze od ni9ch o dekadę pokolenie. Słusznie uważają też gdański koncert grupy „Rhythm nad Blues” za głównie symboliczny i – trochę umowny – początek rockowej ekspansji. Bowiem rock and roll pojawiał się na polskich scenach już od jakiegoś czasu, a wśród jego prekursorów wymienia się np. Krzysztofa Komedę, który grywał zagraniczne przeboje w tym rytmie w grupie „Jan Grepsor i jego chłopcy”. Tylko dla wielu muzyków jazzowych była to wówczas działalność uboczna, zarobkowa i dlatego trochę wstydliwie skrywana najczęściej pod artystycznymi pseudonimami. W sopockim folderze reklamowym, zapowiadającym letni sezon roku 1958 możemy np. przeczytać, że w „Ermitażu powiedzie nas w czar rock and roll’u p. Urbański ze swym zespołem, a w Riwierze p.Knapp”. Obu lokali dawno już na mapie Sopotu nie ma, ale to m.in. jeszcze jeden (tym razem sopocki) dowód na fakt, że istniało życie rock’n’rollowe na długo przed tym historycznym koncertem w „Rudym Kocie”
Franciszek Walicki wielokrotnie wspominał jako przełomowy moment, w którym jego zainteresowania przeniosły się w stronę nowej muzyki, występ amerykańskiego wokalisty „Big Bill Ramsaya” na II edycji sopockiego festiwalu jazzowego w roku 1957. Jego koncert rzeczywiście znacznie odbiegał od muzyki jazzowej, ale oglądając stare kroniki filmowe i słuchając go po latach z czarnych płyt, trochę trudno nam dziś zrozumieć tę fascynację. Sam Ramsay był nawet zdziwiony, kiedy dowiedział się o swoim wpływie na powstanie polskiego rocka, bowiem twierdził, że nigdy tak naprawdę nie grał muzyki rock’n’rollowej, a co najwyżej boogie-woogie. Ale sam sposób jego ekspresji i scenicznej energii na tyle zainspirował Walickiego, że powędrował on nowymi drogami, zapraszając do swojej podróży w nieznane wielu muzyków. „Papa Walicki” to zresztą postać w książce Danielewicza i Jacobsona wielokrotnie przywoływana i komentowana. Bo to historia – skupiając się głównie na trójmiejskich wykonawcach – nie tylko „Rhythm nad Bluesa”, ale i „Czerwono-Czarnych”, „Niebiesko-Czarnych”, ale i np. Czesława Niemena, który swoje pierwsze kompozycje stworzył do tekstów Walickiego, a artystyczny pseudonim wymyśliła jego żona. Ba, nawet „Czerwone Gitary” nie są wolne od jego wpływów wszechobecnego Franka, który wymyślił im nazwę i łaskawie zgodził się na transfer (z „Niebiesko-Czarnych) Jerzego Kosseli i Krzysztofa Klenczona. Temu ostatniemu napisał nawet piosenkę „Taka jak ty”, którą Klenczon śpiewał w nowym zespole. Nie dość tego, to kolejnymi genialnymi pomysłami Walickiego, mającymi bezpośredni wpływ na rozwój „mocnego uderzenia” był legendarny sopocki „Non-Stop” czy „Musicorama” (przede wszystkim jako pierwsza polska dyskoteka, uruchomiona w sopockim Grand Hotelu latem roku 1970, ale również nowatorskie pismo muzyczne. Ba, mam nawet uzasadnione podejrzenie, że obaj autorzy trochę po cichu zazdroszczą Walickiemu tej roli ojca chrzestnego, bowiem to jemu przypadły główne splendory jako odkrywcy nowych szlaków, kierunków i wykonawców, którzy przeszli do historii polskiej muzyki. Ale przecież sami nie powinni mieć jednak żadnych kompleksów z tego powodu, gdyż każdy z nich współtworzył również tę historię, czego najlepszym dowodem jest ich wspólne dziecko w postaci tego niecodziennego albumu/przewodnika/encyklopedii/skorowidza, stanowiącego bezcenne kompendium wiedzy na temat życia muzycznego Trójmiasta nie tylko w dekadzie lat 70-tych, ale i poprzedzających je 60-tych. Bo druga fala rockowego przypływu (z tzw. Muzyką Młodej Generacji oraz festiwalem Pop Session) nie byłaby możliwa, gdyby nie wszystko, co zdarzyło się w Trójmieście przez poprzednią dekadę.
Przyjęta przez autorów formuła konfrontacji własnych wspomnień, opinii czy dziennikarskich tekstów sprzed lat niewątpliwie pozwala nam na nieco inne (niż tylko historyczne) spojrzenie na tamte lata zza kulis sceny muzycznej – koncertowej, festiwalowej czy dyskotekowej. To oczywiście spojrzenie nie do końca obiektywne, ale jakie w końcu ma być, skoro autorzy brali czynny udział niemal we wszystkich opisywanych przez siebie wydarzeniach? Nie silą się w związku z tym wyłacznie na suche, encyklopedyczne przekazywanie wiedzy i uprzedzają czytelnika, że to ich własny, oryginalny punkt widzenia i bardzo osobiste podejście do tematu. Skądinąd dość częste polemiki i różnice zdań pomiędzy autorami tylko to wydawnictwo urozmaicają i czynią jeszcze bardziej interesującym. A jest to zaiste imponujące kompendium kompleksowej wiedzy na temat muzycznych zjawisk i wydarzeń z lat 60-tych i 70-tych, wzbogacone o szczegółowy skorowidz zespołów, muzyków, organizatorów, prezenterów dyskotekowych, a nawet producentów sprzętu, czy też mniejszych i większych trójmiejskich scen oraz aktywnych klubów muzycznych z tamtych lat. Stworzyć taki nietypowy przewodnik to benedyktyńska, mrówcza praca, uzupełniona o unikalne często fotografie, z których część do tej pory praktycznie była nieznana. Tym większe wyrazy uznania dla obu autorów, pomysłodawców i Wydawnictwa Bernardinum, które podjęło się publikacji tej monumentalnej, wielkiej księgi trójmiejskiego rocka, która powinna znaleźć się w każdej pomorskiej bibliotece (także szkolnej, nie mówiąc o uniwersyteckich) i stać się obowiązkową lekturą radiowych prezenterów i muzycznych dziennikarzy (są jeszcze tacy?). No właśnie, trudno nawet nazwać to wydanictwo książką, skoro swoimi rozmiarami (wielkością, cieżarem i objętością – ponad 500 stron!) przypomina raczej encyklopedię czy wielki atlas świata, które nie mieszczą się na żadnej wątłej półce współczesnych mebli. Może to trochę odstraszać potencyjnych odbiorców, bowiem trudno sobie lekturę tej „cegły” wyobrazić np. w pociągu, autobusie czy nawet we własnym łóżku – właśnie z uwagi na te „ponadwymiarowe” gabaryty. Ale z drugiej strony – patrząc na jej wyjątkowo bogatą zawartość i ogrom wiedzy, jaką dzielą się z nami Danielewicz i Jacobson – trudno sobie wyobrazić, żeby choćby z części tego bezcennego materiału rezygnować z powodów redakcyjnych czy ekonomicznych. Dostaliśmy bowiem do rąk brakujące ogniwo rockowego (i nie tylko) łańcucha, łączącego dość skrupulatnie opisane już w wielu wydawnictwach i filmach dokumentalnych big-beatowe początki z boomem rockowym lat 80-tych, równie często przywoływanym. Szkoda byłoby zatem taką „pamiątkową księgę muzycznych wspomnień” jakoś cenzurować czy skracać. Oczywiście, przy takim podejściu osoby i rzeczy ważne sąsiadują z tymi zupełnie zapomnianymi, a wydarzenia istotne i przełomowe dla całej generacji – z mało istotnymi epizodami. Ale taka to już uroda dzieł, których autorzy próbują ocalić dla potomności n niemal wszystko, co udało się solidnie i wiarygodnie udokumentować. Ale przecież do pokoleniowych przełomów i wydarzeń historycznych prowadzi najczęściej dość wyboista ścieżka, którą pokonają tylko nieliczni. To oni stają się w rezultacie idolami tłumów. Ale bez całych zastępów mało znanych, albo wręcz anonimowych organizatorów życia muzycznego, menedżerów, rzeszy muzyków, autorów, dziennikarzy czy d-jów – ci, którzy w historii zapisali się pod swoimi nazwiskami, być może ścieżki tej by sami jednak nie pokonali.
Skąd ten – nie ukrywam – nieco pompatyczno-górnolotny ton mojej recenzji? Sam doskonale znam z własnego doświadczenia tę obawę, aby w natłoku informacji nie zagubić rzeczy istotnych i niczego nie stracić, nawet jeśli początkowo część zgromadzonych i potwierdzonych faktów wydaje się błaha, nie mająca większego znaczenia. Ale to z tych wszystkich – mniejszych i większych puzzli – ułożyć trzeba mozolnie wielki obraz, na którym pierwszy plan jest oczywiście najważniejszy, ale detale i tło bywają równie istotne. Znam również obydwu autorów, zarówno z ich bogatej działalności na niwie muzycznej, jak i publicystyczno-dziennikarskiej. Warto przypomnieć, że Stanisław Danielewicz m.in. samodzielnie opublikował kilka lat temu inne monumentalne dzieło – „Jazzowisko Trójmiasta. Historia jazzu w Gdańsku, Gdyni i Sopocie 1945-2010”, a Marcin Jacobson – świetną książkę o pamiętnym koncercie zespołu The Rolling Stones w Warszawa w roku 1967. Obydwaj – obok szeregu innych wydawnictw – zapisali też własną kartę historii nie tylko trójmiejskiej sceny jazzowej i rockowej, ale i muzycznego dziennikarstwa. Z Jacobsonem prowadzimy też wspólnie od kilku lat autorskie programy na antenie Radia Gdańsk, trudno mi zatem oczywiście zachować dystans i pełny obiektywizm. Ale – być może właśnie dlatego, że sam od dawna dokumentuję w różnych formach historię polskiej muzyki jazzowej i rockowej – nie mogę nie docenić ogromu pracy obu autorów oraz ilości zgromadzonych i przekazanych nam w „Rockowisku” informacji, dat, nazwisk, tytułów, miejsc i wydarzeń. Bez tej książki trudno będzie od teraz opisywać komukolwiek trójmiejską rzeczywistość lat 70-tych, choć oczywiście dotyczy ona tylko jej małego fragmentu. Ale dzięki niej sami możemy się przekonać, jak ważna była to część świata dla całego pokolenia młodych ludzi.
Wojciech Fułek