Niewinny, czytaj: idealny?
W bandyckim światku międzywojennej Warszawy poczesne miejsce zajmował niejaki Łukasz Siemiątkowski, lepiej znany jako „Tata Tasiemka”. Ów mafioso z urodzenia – jako jeden z niewielu Polaków zasłużył na miano prawdziwego ojca chrzestnego – osiągnął coś, o czym nadaremnie marzył choćby taki Al Capone, przez kilka lat piastując urząd... przewodniczącym tzw. Komisji Przedmieść w radzie miejskiej, zajmującej się bezpieczeństwem i porządkiem publicznym na peryferiach stolicy.
Podczas gdy chicagowski gangster z każdego „przedsięwzięcia” niemałe sumy przeznaczać musiał na korupowanie stróżów prawa, jego nadwiślański odpowiednik – jakże zatroskany o stan bezpieczeństwa w mieście – całkiem oficjalnie wpływał na pracę policji tak, by jej działania w jak najmniejszym stopniu mogły kolidować z interesami gangu. Cały ten system zawalił się dopiero wówczas, gdy Tasiemka zasiadł wreszcie na sali sądowej i otrzymał wyrok skazujący.
Historia ta – jak również setki podobnych przypadków – aż nader dobitnie wykazały iż zasada, którą dziś formułuje art. 42 ust. 3 Konstytucji – „Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu” – nie ma charakteru absolutnego. Zaiste, trudno wyobrazić sobie, by osoba oficjalnie oskarżona o napady z bronią w ręku lub kierowanie gangiem mogła w najlepsze piastować funkcję, dajmy na to, Komendanta Głównego Policji jedynie dlatego, że wyrok w tej akurat sprawie jeszcze nie zapadł – a przecież niekiedy lepiej, jak młyny sprawiedliwości mielą wolniej. Nie sposób też zaakceptować osobę podejrzaną o przestępstwa przeciwko mieniu na stanowisku prezesa banku lub spółdzielczej kasy oszczędnościowo-kredytowej. Dobitnie przypomniał o tym w niedawno ogłoszonym wyroku w sprawie SKOK Trybunał Konstytucyjny. – Zakwestionowane przez grupę posłów przepisy są elementem takiej właśnie szerszej regulacji prawnej, służącej zapewnieniu właściwego poziomu merytorycznego i etycznego kadry zarządzającej SKOK. Mają oni zapobiec włączeniu do władz kasy lub KK osób, na których ciąży choćby podejrzenie popełnienia czynu podlegajacego odpowiedzialnosci karnej lub karnej skarbowej – ten fragment z uzasadnienia orzeczenia Trybunału przypomina jakże oczywistą, choć dziś – w dobie tyleż agresywnej, co nierzadko sprzecznej z elementarnym poczuciem zdrowego rozsądku propagandy „obrońców praw człowieka” – zapomnianą zasadę: na niektóre stanowiska nie wystarczy zaświadczenie o niekaralności. Kandydat powinien być niczym małżonka Cezara – poza wszelkim podejrzeniem…
Aby jednak zasada przywołana przez sędziów Trybunału Konstytucyjnego mogła w pełni służyć dobru wspólnemu – nie powodując przy tym jakże dotkliwych konsekwencji dla osób zupełnie przypadkowych – powinny być spełnione dwa warunki. Pierwszym z nich jest roztropność w prowadzeniu postępowania przez organa ścigania. Nie na darmo prokuratorskie śledztwo rozpoczyna się od postępowanie ad rem (w sprawie), kiedy to jeszcze nikt oficjalnie nie jest podejrzany o popełnienie określonego czynu. Podjęcie decyzji o postępowaniu przeciw konkretnej osobie powpowinno zatem następować dopiero w sytuacji, kiedy śledczy, na podstawie zgoromadzonych dowodów, nabierze pełnego przeświadczenia o popełnieniu przestępstwa przez konkretną osobę – niczym Sherlock Holmes, który na koniec powieści zapraszał wszystkich do salonu, by wyjawić wstrząsającą prawdę: mordercą jest lokaj.
Niestety, posunięcia prokuratorów niekiedy odbiegają, i to w sposób znaczący, od celności spostrzeżeń flegmatycznego detektywa z fajeczką – choć badanym przez nich występkom daleko do zbrodni doskonałej w wykonaniu profesora Moriarty’ego. Efektem tak nonszalanckiego podejścia bywają sprawy głośne, odbywające się przy świetle jupiterów; nierzadko towarzyszą im pogłoski odnośnie drugiego, z reguły politycznego dna całego śledztwa – co rzecz jasna nie wpływa budująco na wizerunek organów ścigania i całego wymiasru sprawiedliwości w Polsce. Bywają też i mniej spektakularne, acz nie mniej tragiczne w skutkach zarzuty przeciwko szaremu Kowalskiemu, który – widząc na schodach swej willi barczystego draba z baseballowym kijem w garści – nie miał tego komfortu co siedzący w obrotowym fotelu prokurator, godzinami analizujący „współmierność środka obrony” w postaci tasaka do siekania kapusty… Zeszłotygodniowy wyrok w sprawie SKOK powinni zatem wziąć sobie do serca śledczy, pamiętając, że również w postępowaniu przygotowawczym pochopne postawienie komukolwiek zarzutów może przynieść skutki nieodwracalne.
Rzetelność i perfekcyjność organów ścigania to krok niezbędny – niemniej, jak się okazuje, wcale niewystarczający. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Trybunał ogłaszał wyrok w sprawie SKOK, słupska prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia w sprawie rzekomej „obrazy uczuć religijnych” przez prezydenta tego miasta, Roberta Biedronia. Podobnie jak śledczy, również i ja, mimo najszczerszych chęci oraz niebywałej atencji, jaką darzę postać najnowszego polskiego świętego, nie jestem w stanie pojąć w jaki sposób zdjęcie ze ściany czyjejkolwiek podobizny – niezależnie od niekwestionowanych walorów natury moralnej czy „cnót heroicznych” sportretowanej osoby – miało naruszać czyjekolwiek uczucia, religijne zaś w szczególności. Tak jak nie przekonuje mnie w ogóle koncepcja, by dylematy z pogranicza metafizyki, sensu ludzkiego istnienia i hierarchii wartości – a niektóre „naruszenia uczuć religijnych” do tego właśnie się sprowadzają – rozstrzygał bądź co bądź państwowy urzędnik, w przerwie pomiędzy kradzieżami rowerów pod Pałacem Kultury a mordobiciem w remizie.
Biorąc do tego pod uwagę niedawne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, uświadamiając sobie, do ilu jeszcze zawodów bramy blokuje prokuratorski zarzut, również taki o obrazę uczuć religijnych – należałoby rozważyć, czy postulowana choćby przez Radę Europy dekryminalizacja tego typu czynów nie jest kierunkiem w którym powinniśmy zmierzać, czy bilans zysków i strat – pomimo ewentualnej brutalizacji dyskursu publicznego (chociaż patrząc na obecny poziom debaty, również w kwestiach religijnych, wydaje się, że już gorzej być nie może…) – nie wydszedłby per saldo na plus. Wprawdzie w słupskim przypadku prokuratura wykazała się godnym naśladownictwa rozsądkiem, nie dopatrując się w ogóle znamion przestępstwa w całej sprawie – jednak marne to pocieszenie, biorąc pod uwagę, że w przeszłosci bliższej i dalszej dopiero sąd uwalniał rzekomych winowajców od srogich zarzutów o bluźnierstwo. Jeśli taki uniewinniony udowodniłby ponad wszelką wątpliwość, że na drodze do lukratywnego stanowiska stanął jedynie prokuratorski zarzut – z pewnością bez odszkodowania by się nie odbyło. A to – jak nietrudno zgadnąć – poszłoby z pieniędzy podatników…
Karol Jerzy Mórawski