Może gruchnąć i wybuchnąć, a winna będzie Unia

Może gruchnąć i wybuchnąć, a winna będzie Unia
Jan Cipiur Fot. Autor
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Polski rząd szuka pojedynku Unią Europejską, a w nim ciężkiego nokautu. Tło wygląda na godnościowe - nie będą nam mówić nie nasi, co jest prawem, a co bezprawiem. Nie ma w dążeniu do tego zwarcia najmniejszego państwotwórczego sensu, ale może być sens polityczny. Chodzić może o wymówkę.

Kończy się karnawał gospodarczy, w czasie którego władza stale popuszczała pasa, mnożąc i windując wydatki, w tym w wielkim stopniu na cele mało oczywiste, a nawet bez sensu.

Rośnie za to dług publiczny. Według danych Ministerstwa Finansów, jesienią 2015 r. kiedy nastąpiła zmiana władzy w kraju zadłużenie sektora finansów publicznych wynosiło 876 mld zł. W połowie 2020 r. miało wartość 1 097 mld zł, a więc wzrosło o 25 proc. i to pomimo wielkich zwycięskich batalii toczonych o podatki z „vatowską mafią.

W latach 2010-2015 wzrost wyniósł 17,5 proc. Też był niebłahy, jednak ostatnie kilka lat były czasem żniw, podczas gdy okres 2010-2015 kojarzy się głównie z pokryzysowym przednówkiem.

Niestety, rzeczywisty dług sektora finansów publicznych jest o wiele większy, niż przedstawiony w powyższych danych. Wbrew twardym faktom, Ministerstwo Finansów nie uwzględnia długów zaciąganych przez w 100 procentach państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego i Polski Fundusz Rozwoju.

Fundacja Odpowiedzialnego Rozwoju oblicza, że po dodaniu ich zobowiązań jawny dług publiczny wynosi obecnie 1 400 mld zł i wzrósł od jesieni 2015 r. o ok. 350 mld zł, czyli o 33 proc.

Przekop zamiast auta elektrycznego

Wbrew przedstawicielom obecnej władzy rozpowiadającym często, że rozrzutne są przede wszystkim samorządy, dług sektora samorządowego jest relatywnie bardzo mały i rósł wolniej niż ten skarbu państwa. W okresie 2015-2020 samorządy zwiększyły swoje zadłużenie z 70,5 mld zł do 83 mld zł, czyli o 17,7 proc., natomiast sektor rządowy z 787 mld zł do 1014 mld zł, czyli o 29 proc.

Inwestycje ustawiły się w ciemnym kącie, więc nowych i nowoczesnych mocy nie starczy do rozhuśtywania gospodarki w nadchodzących latach. Brakuje materialnych oznak rozwoju potencjału ekonomicznego kraju.

Miały być hordy rodzimych aut elektrycznych, już od dawna śmigać powinna po torach nasza luxtorpeda, a udaje się głównie kopanie w piasku przez mierzeję, tyle że łopatką grzebać umie już małe dziecko. Innowacyjny przekop nie jest.

Czy gruchnie i wybuchnie?

Rozbujana została konsumpcja indywidualna finansowana w coraz większym wymiarze za pożyczone pieniądze, a jednocześnie zaniedbana zostały obszary konsumpcji zbiorowej w formie usług zdrowotnych i edukacji. Odłogiem leży kwestia strukturalnego zadłużenia systemu emerytalnego.

Nasuwa się w tym miejscu przykre skojarzenie. Na przełomie XX i XXI wieku uznano w Ameryce, że piekła nie ma, a zatem może nie od razu do raju, ale już gdzieś w jego pobliże zaprosić można tamtejszą biedotę, która żyła jednak na poziomie wyższym i znacznie wyższym niż kilkanaście milionów Polaków.

Tak w jednym zdaniu skwitować można rozkwit tzw. kredytów subprime. Słowo jest bezczelnie piękne w swym eufemizmie, bowiem oznacza coś „poniżej świetności”, chociaż odnosiło się do osób, które nie spełniały kryteriów udzielania kredytów hipotecznych.

Dzisiejsza sytuacja ekonomiczna Polski zaczyna niestety przypominać okres na niedługo przed upadkiem banku Lehman Brothers

Sądzi się, że chodziło o poprawę warunków mieszkaniowych ludzi biednych i niezamożnych. Prawie jednak nic z tych rzeczy – oni już mieli swoje domy i mieszkania, a kredyty hipoteczne subprime udzielane były w ogromnej części na cele poza mieszkaniowe pod zastaw istniejących już domów. Zastawiało się dom, brało dzięki temu kredyt gotówkowy i kupowało się nowego chevroleta, telewizor i co tam jeszcze, nie martwiąc się, bo kredyt pod zastaw domu sam się jakoś kiedyś spłaci.

Niall Ferguson przytacza w „Potędze pieniądza” dane, że „w latach 1997-2006 amerykańscy konsumenci wykorzystali 9 bilionów dolarów spieniężonego kapitału zabezpieczonego nieruchomościami. W I kwartale 2006 r. wypłaty zabezpieczone nieruchomościami (uwolnienie kapitału „z nieruchomości”) stanowiły prawie 10 proc. rozporządzalnych dochodów osobistych mieszkańców USA”.

Co stało się zaraz potem, wiemy. Kryzys finansowy ogarnął nie tylko USA, ale wyzwolił się tak silny impuls, że ucierpiał cały świat zachodni

Dzisiejsza sytuacja ekonomiczna Polski zaczyna niestety przypominać okres na niedługo przed upadkiem banku Lehman Brothers. Polski rząd nie myślał, że przyjdzie mu służyć w saperach, lecz okazało się, że jest jak miner, który zbliża jedną do drugiej końcówki lontu. Gdyby się zetknęły, o co coraz łatwiej, to gruchnie i wybuchnie.

Kwestia weta

Nie da się w sposób racjonalny i poważny uzasadnić ewentualnego weta Polski do zasady, że podstawa zdrowego państwa i zdrowej wspólnoty państw to praworządność. Jeśli to zbyt słaby argument, to w ostateczności przywołać można stare powiedzenie, że nawet gdy coś jest naprawdę białe lecz wszyscy wokół twierdzą, że nieprawda, bo czarne, to rację mają jednak wszyscy.

Polska to nie USA, Chiny, Indie, a i od Wielkiej Brytanii, która wybrała Brexit dzieli nas przepaść. Polska nigdy nie była światowym imperium. Sami nie damy sobie rady. Wystarczy przymknąć na chwilę oczy i wyobrazić sobie z jakim „olbrzymim niczym” zostalibyśmy, gdyby zamknąć nas przed importem i kapitałem z zagranicy.

Tylko z głodu byśmy zapewne nie umarli. Ale bardzo mało poza tym – ani aut elektrycznych, ani luxtorpedy i żadnych innych cudów na kiju. Był wzrost gospodarczy, ale rozwój stanął dawno temu i ciągle stoi w miejscu.

Rząd odmawia lekarzom okresowych dodatków covidowych nie dlatego, że sprawiedliwie szafuje ocenami wkładu w dobro wspólne i jest oszczędny, ale dlatego, że gwałtownie brakuje mu pieniędzy, które wydawał do tej pory jak młodzian swoją pierwszą pensję.

Ponieważ w głowie nie chce się jednak mieścić, że siły polityczne będące u steru w Polsce chciałyby odmrozić swoje i nasze uszy na złość nam wszystkim, to w desperacji intelektualnej pomyśleć można, że kalkulować mogą sobie, że jeśli popadniemy za niedługo w ciężki kryzys, to winna będzie przecież ta wstrętna Unia, która nie dała nam pieniędzy.

Jan Cipiur
Jan Cipiur, dziennikarz i redaktor z ponad 40-letnim stażem. Zaczynał w PAP, gdzie po 1989 r. stworzył pierwszą redakcję ekonomiczną. Twórca serwisów dla biznesu w agencji BOSS. Obecnie publikuje m.in. w Obserwatorze Finansowym.

Źródło: aleBank.pl