I tylko mi ciebie brak w tym więźniu
Bardzo dawno i dawno temu głównie przestępców zabijano. Wierzono, że to odstrasza, ale też dlatego, że była to bardzo tania kara – na sznur lub w szyję mieczem czy toporem i po kłopocie.
Na Wyspach Brytyjskich za rządów Henryka VIII (tego kochliwego) zgładzono za karę nie mniej niż 72 000 osób. Ludność Anglii i Walii, którymi władał przez 38 lat ów Tudor liczyła wtedy ok. 2,5 mln, więc statystycznie rzecz ujmując, rocznie tracono tam prawie 2000 ludzi. To tak jakby dziś w USA wykonywano co roku prawie 300 tysięcy wyroków śmierci.
W stulecie po Henryku VIII dużo lepiej Brytyjczykom nie było, śmierć groziła aż za 222 przestępstwa, w tym za ścięcie drzewa, albo poślubienie Żyda.
Ponieważ sędziowie to także ludzie, kurs na przemoc w sądach zaczynał jednak nieco słabnąć. Dochodziło do tego, że drobniejszych rzezimieszków nie skazywano tylko dlatego, że jedyną możliwą karą była szubienica.
Przez całe poprzednie millenium jednym z nielicznych władców rozumiejących, że im więcej kaźni, tym gorzej dla plonów i siły państwa był w XI wieku Wilhelm Zdobywca ‒ ten który po bitwie pod Hastings zawładnął Brytanią. Wojna to co innego, ale w czasie pokoju za jego rządów nie wolno było karać śmiercią za żadną przewinę.
Podejście Wilhelma Zdobywcy nie zanikło w mrokach dziejów. Wiktoriańska Anglia była wprawdzie surowa jak diabli, ale po wielu latach uwięzienia i ciężkich robót ludzie wychodzili na wolność w całkiem dobrej formie fizycznej – u 80 proc. wskaźnik BMI był taki sam jak przed początkiem kary, a 7 proc. mężczyzn ważyło nawet więcej. Podstawą wyżywienia była owsianka i papka kaszana, ale więźniowie harujący ponad 3 miesiące dostawali zupę, łój wołowy, a nawet kakao. W jednej z instrukcji brytyjskich władz więziennych z tamtych czasów napisano, że „chleb pełnoziarnisty ma być tak wyrabiany, żeby zawierał jak najwięcej składników odżywczych ziarna”.
Miało być też jak najtaniej, ale w trosce o rynek pracy kraju dbano, żeby po odbyciu kary więzień nie opuszczali chudzielcy bez siły i woli. Dziś zdrowie fizyczne przestało być problemem, ale warunki odbywania kary nie sprzyjają resocjalizacji lub choćby refleksji.
Nikt nie policzył ludzi straconych w tzw. majestacie prawa, bo nie ma źródeł i metody, ale wiadomo, że to nie pomagało i ciągle nie pomaga, podobnie zresztą jak wydłużanie kar więzienia na parę lub nawet kilka dekad.
W Ameryce, która prym wiedzie na Zachodzie w wierze w dobre skutki ponadprzeciętnej surowości, gdy zabijesz, poślą w wielu jeszcze stanach na szafot, krzesło lub leżankę z trucizną i nie wzruszy ich, że czasem karzą gardłem niewinnego. Potrafią tam zamykać na bardzo długie lata drobnych łachudrów, którym u nas nic złego by w sądzie się nie stało.
Wyszło na jaw w Nowym Jorku, że ponure więzienie na tamtejszej wyspie Rikers przeznaczone już od dawna do zamknięcia, ale ciągle czynne, stało się przykładem upartej niekiedy nieracjonalności Ameryki, często racjonalnej przecież aż do bólu.
W 2020 roku koszty utrzymania Rikers wyniosły w przeliczeniu na jednego więźnia 438 tys. dolarów rocznie. Za takie pieniądze można tam kupić pięć samochodów tesla S (w podstawowej wersji) i zostanie jeszcze prawie 50 tys. na ładowania i myjnię.
Lwia część tej kwoty (379 216 dolarów w przeliczeniu na jednego więźnia), to koszty wynagrodzeń dla strażników i reszty personelu. Po 5,5 roku stażu przeciętna pensja strażnika w Rikers wynosi 92 073 dolarów rocznie. Po covidowym spadku trzymanych jest tam teraz ok. 6000 osób, więc nietrudno policzyć, że na utrzymanie więźniów Rikers wydaje się teraz ponad 2,5 mld dolarów rocznie.
To więcej niż wydatki poniesione w 2020 roku na wszystkich 71 tys. osadzonych oraz wszystkie zakłady karne i areszty czynne w Polsce.
U nas wydaliśmy na to z kolei za mało, bo 3,47 mld zł (49 tys. zł na jednego więźnia rocznie), czyli równowartość mniej więcej jednego miliarda dolarów wobec 2,5 mld dol. na jedną jedyną „kozę” w USA. Wszystkich więzień, aresztów i zakładów poprawczych jest tam prawie 7 000 i przebywa w nich ok. 2,3 mln osób.
Rikers jest strasznym miejscem, więc niebotycznych kosztów jego utrzymania nie można tłumaczyć np. nowym, bardziej humanitarnym podejściem penitencjarnym. Nowojorscy strażnicy więzieni mają prawo do nieograniczonej liczby dni „na chorobowym” i korzystają z niego bez skrupułów, więc koszty rosną jak pieczarki na końskim łajnie.
Tymczasem, USA są jednym z sześciu jedynie państw świata bez urlopów macierzyńskich. Prezydent Biden obiecał wprawdzie, że je w końcu wprowadzi, ale z powodu zaciekłych targów politycznych wokół zbyt chyba wielkich planów wydatków na cele rozwojowe i społeczne ‒ po raz kolejny skończyć może się na niczym, albo na urlopie symbolicznym, np. czterotygodniowym.
Pytanie, po co o tym pisać w Polsce? Mamy przecież swoje zmartwienia i nie trzeba nam zaatlantyckich.
Przede wszystkim, nasza polityka karna też kosztuje, a marzy się wielu, żeby ją zaostrzyć, co oznacza wzrost wydatków. W imię zasad warto je ponosić, ale rewanż jako cel nie może dominować.
Wszystkich przestępców na dobrą drogę sprowadzić się nie da, ale udział „naprawionych” spada wraz z surowością kar odbierających nadzieję i wraz z gorszymi warunkami odbywania kary.
Przypadek Rikers to wielowymiarowy eksces, ale ekscesem w drugą stronę są zbyt niskie wydatki penitencjarne w Polsce. W połączeniu z możliwym zaostrzeniem Kodeksu karnego i zastraszaniem sędziów, stworzyć możemy sobie wskutek tego w Polsce większy niż obecny krąg przestępczy.
Spoglądają niektórzy na co poniektórych, podśpiewując pod nosem za Rudi Schuberthem:
I tylko mi ciebie brak w tym więźniu
I tylko mi ciebie brak ciebie tu.
Jan Cipiur