Bankowość i Finanse | Gospodarka | Czynnik stabilizujący
Jak pan ocenia obecną sytuację gospodarczą Polski?
– Myślę, że jesteśmy w ważnym historycznie momencie, co niewątpliwie wiąże się z wyborami parlamentarnymi. Polska w dalszym ciągu posiada relatywnie mocne atuty do wzrostu gospodarczego, które z powodzeniem wykorzystywaliśmy w minionych latach członkostwa w Unii Europejskiej, a co z pewnością przysłużyło się do wzrostu PKB (per capita) od 2004 r. o blisko 90% (np. sprawnie zaabsorbowaliśmy netto 154,8 mld euro unijnych funduszy, ale przede wszystkim sprzyjał nam wspólny rynek). Niestety w ostatnim czasie pojawiło się lub nasiliło całkiem sporo negatywnych zjawisk i tendencji, jak np. ujemny wzrost PKB w I i II kw. (-0,3 i -0,5%), spadek sprzedaży detalicznej od początku roku, czy też spadek produkcji przemysłowej
Zacznijmy od silnych kół napędowych naszej gospodarki – można tu wymienić nasz duży potencjał, wyrażający się np. gwałtownym rozwojem w Polsce branży biznesowych centrów usług wspólnych. Sprzyja temu koncepcja „nearshoring”, czyli praktyka przenoszenia procesów biznesowych do sąsiednich krajów (w ramach regionu) o podobnej kulturze, a rezygnowanie lub ograniczanie „offshorngu”. Rynek usług biznesowych należy do tych branż, które najszybciej się rozwijają. Świadczą o tym dane: zatrudnienie ponad 400 tys. osób i dalej rośnie (ponad 6,2% zatrudnienia ogółem w Polsce, a dla porównania w bankach pracuje 143 tys. osób), 1714 centrów, 17 z 30 tzw. GSIB (Global Systemically Important Banks) ma swoje centra operacyjne w naszym kraju. Dawniej w ramach „offshoringu” korzystały na tym głównie kraje Dalekiego Wschodu (m.in. Indie, Bangladesz, Chiny), a teraz w nieco zmodyfikowanej formule działalność ta rozwija się w Polsce.
Niestety nie w pełni jest to branża związana z kreatywnością i innowacyjnością. Często są to względnie proste, powtarzalne operacje, ale mimo wszystko stawiają one dość wysokie wymagania wobec pracowników. Zatrudniani są tam wykształceni ludzie, znający języki. Nie musi to być Warszawa, wzmacniają się inne ośrodki akademickie. Centra są lokowane tam, gdzie znajdują się dobre uczelnie (np. Kraków, Wrocław, Gdańsk). Zatem mamy przykład sukcesu Polski zdecydowanie pozytywnie oddziaływującego na naszą gospodarkę.
Kolejnym dużym plusem (choć dzisiaj raczej potencjalnie) jest ważniejsza rola, jaką Polska mogłaby odgrywać w Unii Europejskiej. Oczywiście to będzie możliwe dopiero, gdy nasz kraj poprawi sobie stosunki z Brukselą. To jest nasza nie tylko gospodarcza, ale i polityczna racja stanu. W tej sprawie jestem umiarkowanym optymistą.
Z perspektywy międzynarodowej gospodarki w większości krajów Unii słabną (przede wszystkim relatywnie). Zachodzące zmiany mogą być właśnie szansą dla nas, aby odegrać ważniejszą rolę w Europie pod względem gospodarczym i politycznym. Jeśli czynnik wzrostu, jakim są inwestycje, uległby wzmocnieniu, zarówno ze strony zagranicznych inwestycji bezpośrednich, inwestycji publicznych oraz krajowych inwestycji prywatnych, to perspektywy dla Polski staną się o wiele lepsze. Dzisiaj mamy inwestycji stanowczo za mało, nawet porównując je z innymi krajami europejskimi. Stopa inwestycji w Polsce w 2022 r. spadła do 16,8%, gdy w 2015 r. było to jeszcze 20,4%, niestety po tym roku systematycznie obniżała się.
Od czego powinno zacząć się naprawianie naszej gospodarki?
– Sprawa ułożenia stosunków z Brukselą jest najpilniejsza i chyba najłatwiejsza do przeprowadzenia. W pierwszej kolejności wystarczy tu oderwanie się od podejścia dogmatycznego, determinowanego wyłącznie partykularnymi celami politycznymi. Odblokowanie środków z Krajowego Planu Odbudowy i uniknięcie zagrożenia braku transferów kapitałowych w ramach unijnej perspektywy finansowej 2021–2027 stanowi klucz do sukcesu, a co najmniej braku porażki. Negatywny scenariusz w tej dziedzinie możemy obserwować na przykładzie Węgier.
Ale jak wykorzystać tę szansę? Naprawdę wystarczy, że rząd dogada się z Brukselą?
– Żeby inwestycje napływały szerszym strumieniem (zarówno te zagraniczne, ale też krajowe), musi być spełniony podstawowy warunek. Jest nim stabilność (przez lata) warunków funkcjonowania biznesu. Chodzi o regulacje prawne, podatkowe i politykę gospodarczą. Nikt, kto chce przenosić biznes do Polski lub go rozwijać na miejscu, nie myśli w kategoriach krótkoterminowych. Inwestorzy muszą mieć przekonanie, że warunki działania nie będą ulegać rewolucyjnym zmianom, a na straży bezpieczeństwa będzie czuwał sprawny i niezawisły system sądowniczy. A tego dziś nie mamy i to jest zjawisko najbardziej zagrażające rozwojowi gospodarczemu. W tej materii mój optymizm zdecydowanie słabnie.
Rozumiem, że ta niestabilność warunków prowadzenia biznesu to najważniejszy czynnik osłabiający naszą gospodarkę. Ale chyba nie jedyny?
– Oczywiście nie jedyny. Dla mnie taką kolejną ważną sprawą jest postępujące osłabienie sektora finansowego. Banki zmniejszyły swoją zdolność do finansowania gospodarki, nie mówiąc o prawie totalnej porażce rynku kapitałowego. W tej ostatniej kwestii praktycznie cała Europa ma problem, ale w Polsce on rysuje się jeszcze mocniej. Brakuje nawet jakiejś nadziei, że tu się coś zmieni.
Kolejnym minusem, i to chyba ważniejszym (długoterminowym) niż ten poprzedni, jest nasza sytuacja demograficzna. Warto popatrzeć na ten problem z punktu widzenia pytań w planowanym przez rząd referendum.
Po pytaniach w referendum widać, że rząd chyba martwią zupełnie inne sprawy niż pana.
– Tak i nie. Połowa z czterech pytań, może nie bezpośrednio, jednak dotyczy demografii. Mamy tam pytania o imigrantów i o wiek emerytalny. Przecież jeśli mówimy o tym, kiedy Polacy przechodzą na emeryturę, to trzeba pamiętać o prognozach, które mówią, że w 2050 r. każde 100 pracujących osób będzie musiało utrzymać ponad 104 osoby w wieku poprodukcyjnym. W 2015 r. ten wskaźnik wynosił jeszcze 60, czyli wzrośnie o 75%. Natomiast w odniesieniu do imigrantów, to czy mamy klarowną politykę imigracyjną? To, że nie chcemy nielegalnych imigrantów jest jasne, ale czy wiemy, kogo i na jakich warunkach chcemy? Napływ obcokrajowców wydaje się konieczny, ale czy zdajemy sobie sprawę, że nie ma nic za darmo. Często kosztów pomysłów opartych na autarkii i populizmie nie odczuwa się tu i teraz, ale pojawiają się one później.
I dlatego, rząd obniży ten wiek emerytalny do 50–55 lat…
– Problem z populizmem, to jedno z największych wyzwań nie tylko w Polsce. Na początku tego roku jeden z sondaży pokazał, że aż około 45% naszego społeczeństwa chce dalszego obniżenia obecnego wieku emerytalnego. Tymczasem według prognoz sporządzonych w 2015 r. współczynnik zastąpienia w 2050 r. miał wynosić 25%. Czyli świeżo upieczony przeciętny emeryt miał dostawać świadczenia odpowiadające 25% jego ostatniej pensji. Według ostatnich wyliczeń ten wskaźnik spadł poniżej 19%. To jest demograficzna bomba.
Ja bym się nie martwił. Uważam, że emeryci otrzymujący takie głodowe świadczenia przyjdą przed Sejm w okresie przedwyborczym i natychmiast ich emerytury wzrosną.
– Może tłumnie nie pójdą pod Sejm, ale ich siła wyborcza jako elektoratu wystarczy. Już to dzisiaj obserwujemy. Oczywiście są to bardzo drastyczne prognozy pokazujące, co może się wydarzyć, jeśli nie zostaną podjęte określone działania po stronie państwa i obywateli. Niemniej prognozowany poziom świadczeń to na pewno ogromny problem. Bez wątpienia rośnie obciążenie młodego pokolenia, które będzie utrzymywać rosnącą armię emerytów. I trzeba jeszcze do tego dodać koszty utrzymania powiększającego się zadłużenia Polski (długu wewnętrznego i zewnętrznego). Nie mamy jasnego obrazu, jaki jest jego faktyczny stan, nie tylko ten oficjalny Skarbu Państwa, ale również wszystkich jednostek pozabudżetowych.
Nie ulega wątpliwości, że nikt nie kwestionuje potrzeby zapewnienia bezpieczeństwa i uzbrajania naszej armii. Jednakże jest sprawą bardzo ważną, jakie to oznacza zadłużenie, ile to kosztuje i jakie są możliwości spłaty (w tym zobowiązań zaciągniętych za granicą). Trzeba też zwrócić uwagę na prognozy Komisji Europejskiej dotyczące wysokości kosztu obsługi zadłużenia, który to będzie najwyższy spośród państw członkowskich Unii. Ponadto, te rosnące wydatki trzeba będzie ponosić w warunkach braku lub niewielkiego wzrostu gospodarczego.
Rozmawiamy o różnych zagrożeniach, a nic pan nie mówi o wysokiej inflacji. Czy ona nie jest groźna dla naszej przyszłości?
– Oczywiście inflacja jest jednym z ważniejszych zagrożeń dla gospodarki. Ona będzie negatywnie wpływać na nasz rozwój, i to długofalowo. Wprawdzie w tym roku inflacja powinna się wyraźnie zmniejszyć, ale prognozy na dwa najbliższe lata mówią o tempie wzrostu cen blisko dwa razy wyższym niż cel inflacyjny banku centralnego. Aby inflacja była szybko redukowana, potrzebna jest odpowiednia polityka mix, czyli powiązanie polityki monetarnej i fiskalnej. Przy zapowiadanych w kampanii wyborczej obietnicach socjalnych, jak np. 800+, szanse na silniejsze zahamowanie inflacji są słabe.
Warto dodatkowo wspomnieć, że obok pogarszania jakości życia, inflacja niszczy u ludzi skłonność do oszczędzania. Ta skłonność zawsze była stosunkowo słaba, a teraz została po prostu wybita nam z głowy. W praktyce prawie nie ma możliwości ochronienia wartości naszych oszczędności, gdy mamy tak głęboko ujemne realnie stopy procentowe depozytów. Dodatkowo pogłębia to podatek Belki. To jest ważne też z uwagi na przyszłe emerytury. One i tak z przyczyn demograficznych będą małe, a uzupełniające oszczędności, które mogłyby w przyszłości wspomóc emerytów, na naszych oczach deprecjonują się właśnie z uwagi na inflację. Dotyczy to przede wszystkim zwykłych depozytów, ale w pewnym stopniu odnosi się do specjalnie utworzonych form oszczędzania na cele emerytalne. Na to nałożyć trzeba jeszcze brak zaufania do państwa – „dziś jest OFE, jutro nie ma OFE”, „dziś jest taki podatek, a jutro taki, dodatkowo pięciokrotnie zmieniony w ciągu tylko jednego roku”. Uzupełniającym pomysłem mogłaby być odwrócona hipoteka, ale kto zaufa państwu i instytucjom finansowym, że za parę, paręnaście lat nie będziemy dostawać tylko groszy, a pozbawimy się naszych majątków – domu, mieszkania.
Wzrost cen powoli hamuje, ale czy doradziłby pan rządowi lub NBP jakieś działania, które by pomogły przyśpieszyć zbijanie inflacji?
– Choć krótkoterminowo środki z Krajowego Planu Odbudowy mogą podbić inflację, szacuje się nawet o 0,4 pkt. proc., to długofalowo są one nam wręcz niezbędne. KPO to nie tylko inwestycje, ale stabilizator gospodarczy. Natomiast co do polityki stóp procentowych, to ich relatywnie wysoki poziom ogranicza popyt na kredyt, co działa antyinflacyjnie. Jednak niepewność wydaje się silniejszym czynnikiem ograniczającym, przede wszystkim kredyty inwestycyjne. Z drugiej strony poziom stóp procentowych jest wyraźnie niższy niż inflacja, co nie zachęca do oszczędzania.
Natomiast najistotniejsze byłyby konkretne programy gospodarcze przedstawione w kampanii wyborczej. Nie ma ich zarówno po stronie rządzących, jak i opozycji. Jeśli byśmy wiedzieli, czego możemy się w gospodarce spodziewać w horyzoncie czterech najbliższych lat i byłoby to sensowne, to nie ma lepszego czynnika stabilizującego, wpływającego na decyzje inwestycyjne, rynki finansowe, perspektywy wzrostu PKB itd.
Ponarzekaliśmy na inflację, wysokie zadłużenie i brak inwestycji. A jak ta sytuacja gospodarcza wpływa na kondycję naszego sektora bankowego?
– Z reguły w czasach wysokich stóp procentowych rosną marże (spready) bankowe i wyniki się poprawiają. W Polsce zysk netto za pierwsze półrocze 2023 r wyniósł 15,8 mld zł i był wyższy o 5,3 mld zł niż w 2022 r. (50,3% r/r). Sytuacja taka występuje zwłaszcza w przypadku banków, których dochodowość uzależniona jest przede wszystkim od dochodów odsetkowych, a taki właśnie mamy sektor bankowy w Polsce. Jeżeli więc nie ma jakichś innych, specyficznych kłopotów (głównie konieczność tworzenia dodatkowych rezerw), to sytuacja ta sprzyja bankom. Najlepiej to wygląda w bankach spółdzielczych, które notują najlepsze w swojej historii zyski (za I kw. wypracowały nadwyżkę finansową netto 1360 mln zł o 115% większą niż w 2022 r., a ROE sięgnęło 30%.). Nad tymi bankami nie wiszą kłopoty z kredytami frankowymi i nie obejmuje ich podatek bankowy.
Ale z drugiej strony banki nie mogą w pełni wykorzystać tych wysokich stóp procentowych, bo mają kłopoty z lokowaniem kredytów. Popyt na nie spadł. Akurat w tym względzie banki spółdzielcze mają większe problemy niż banki komercyjne.
Aby zapewnić rentowność, chociażby na poziomie zbliżonym do kosztu kapitału, powstaje presja na marże, stąd te w polskich bankach należą do najwyższych w Europie. Są o połowę wyższe niż przeciętnie na naszym kontynencie. Jednakże sektory bankowe w innych państwach nie są tak obciążone jak w Polsce. Tylko na Węgrzech marże są podobnie wysokie jak u nas.
Do tego nasz rynek kapitałowy jest słaby i perspektywy jego rozwoju są kiepskie. Te szanse, jakie dawało nam istnienie OFE też się skończyły. I to wszystko ma też swój negatywny wpływ na kondycję gospodarki i naszych banków.
Wysoka inflacja realnie zjada aktywa i kapitały banków. Czy to nie jest niepokojące zjawisko?
– Oczywiście, że jest. Dodatkowo kapitały banków ucierpiały ze względu na przeszacowanie wartości obligacji. Do tego dochodzą wspomniane różne dodatkowe, narzucane przez państwo i regulatorów daniny, które też redukują możliwości banków do odtwarzania kapitałów. W sumie mieliśmy nawet nominalny spadek kapitałów, a dopiero teraz w pierwszym półroczu 2023 r. nastąpiło wyrównanie poprzednich spadków. Jednakże kapitały powinny rosnąć realnie w czasach tak wysokiego wzrostu cen. Praktycznie mamy degradację kapitałów, od których zależy możliwość przyszłej ekspansji kredytowej. A te możliwości są niezwykle ważne nie tylko dla samych banków, ale przede wszystkim dla polskiej gospodarki.
Takim papierkiem lakmusowym wskazującym atrakcyjność, ocenę wartości i możliwości rozwojowych polskich banków będzie kwestia sprzedaży VeloBanku. To pokaże jak inwestorzy oceniają nasz sektor bankowy i perspektywy rozwoju gospodarczego. Warto zaobserwować, za ile zostanie on sprzedany i kto go kupi. Czy kupi go kapitał zagraniczny, czy przymuszony jeden z polskich banków, kontrolowanych przez Skarb Państwa. Ten drugi wariant jest dużo bardziej prawdopodobny niż pierwszy. Niestety, nie słyszy się o większym zainteresowaniu zakupem ze strony zagranicznych podmiotów. A trzeba powiedzieć, że jest to duży i „wyczyszczony” bank, zatem powinien być atrakcyjnym celem dla kogoś, kto chciałby zainstalować się na polskim rynku.
Inna sprawa, że na sprzedaż, wycenę VeloBanku i w ogóle ocenę polskich banków duży wpływ ma sposób, w jaki generalnie rozwiązywana jest kwestia kredytów frankowych. Dziś po wyroku TSUE szacowany koszt stworzenia potrzebnych rezerw to kwota rzędu 100 mld zł. Choć VeloBank został „oczyszczony” z tego obciążenia, to wizerunek sektora i ocena ogólnego otoczenia, w jakim funkcjonują banki w Polsce w dużym stopniu jest kształtowana właśnie przez pryzmat tego problemu (postawa rządu, rola sądownictwa, nadzoru bankowego, obraz medialny itd.), plus pojawiające się zastrzeżenia do WIBOR-u oraz niepewność związana z wprowadzaniem WIRON-u.
Jednak mimo tych wszystkich nowych obciążeń, konieczności tworzenia rezerw, choćby na te kredyty frankowe i gorszej sytuacji gospodarczej kraju banki mają dobre wyniki. Choć z drugiej strony widać cięcia kosztów.
Banki utrzymują koszty na niezmienionym poziomie nominalnym (tylko 903 mln zł wyższe za pierwsze półrocze 2023 r. w porównaniu do 2022 r.) to znaczy, że realnie licząc nawet zmniejszają je. Ale, jak mówiłem, wysoka inflacja zjadająca kapitały ogranicza ich przyszłe możliwości. Jeżeli spojrzymy na bardzo ambitne wyzwania inwestycyjne stojące przed Polską, to nasze banki mogą mieć kłopot w ich sfinansowaniu. Po stronie depozytowej też pojawiają się wyzwania – perspektywa stagflacji, realnie ujemne stopy procentowe, obniżona skłonność do oszczędzania. Mimo wszystko bankom udało się podwyższyć depozyty na koniec czerwca w skali 11,8%, przy inflacji za ten okres 11,5%.
Reasumując, raz jeszcze należałoby przypomnieć jak bardzo w obecnej polityce brakuje dłuższego horyzontu w myśleniu o gospodarce (np. potrzeba umacniania, a nie osłabiania sektora bankowego) . To samo widoczne jest w polityce dotyczącej kwestii demografii, czy emerytur.
Czyli by zrealizować ambitne inwestycyjne plany rządu będziemy musieli pożyczać pieniądze za granicą?
– Tak. Ale wtedy ze strony kredytodawców pojawi się pytanie o wiarygodność rządu, całego kraju. Będzie to też miało odzwierciedlenie w cenie pieniądza. Mnie dziś przychodzą do głowy skojarzenia z czasami Gierka. Tak jak wtedy pojawia się sprawa zadłużenia zagranicznego, problemy z programem inwestycyjnym, próby poprawiania przekupstwem nastojów społecznych. Tak jak wtedy ogłaszamy, że jest nowe rozdanie i nowa polityka. Jak wtedy słyszymy, że sprowadzamy nowe technologie. Potem okazuje się, że te technologie nie były takie nowe. Oby teraz nie nadszedł analogiczny moment końca lat 70. i efektu „sprawdzam”, a potem dekady „smuty” lat 80.