Banki obronią się same
"Nie warto bronić banków" - tymi słowami red. Robert Azembski rozpoczął na łamach "Forbesa" polemikę z prezesem Alior Banku, Wojciechem Sobierajem. W dzisiejszej, niezwykle złożonej sytuacji polskiego sektora bankowego we wszelkie słowa krytyczne należy się wsłuchać ze szczególną uwagą, wrażliwością i umiejętnością wyciągania właściwych, choć nie zawsze komfortowych wniosków. Dotyczy to w szczególności tzw. konstruktywnej krytyki - a słowa wieńczące wspomnianą polemikę: - Marzy mi się wiele banków, wiele różnych. (...) Nowoczesnych, silnych i bezpiecznych oraz harmonijnie rozwijających się wraz ze swoimi klientami, którzy nie cierpią pod brzemieniem "swojej" instytucji. Którzy jej ufają, postrzegają jako partnera - zdają się na pierwszy rzut oka sugerować, że właśnie o takową autorowi w istocie rzeczy chodziło.
Niestety – już pobieżne zapoznanie się z artykułem boleśnie zweryfikowało mrzonki o konstruktywnej krytyce. Tezy postawione przez red. Azembskiego mają charakter na tyle ogólnikowy, że trudno wyciągnąć z nich jakiekolwiek konkretne wnioski, wskazać jednoznacznie nieprawidłowości czy niedociągnięcia w funkcjonowaniu polskich instytucji finansowych. To raczej przegląd najpopularniejszych wyzwań dla polskiej bankowości, o których regularnie przypomina prasa i media elektroniczne: frankowicze, podwyżka interchange fee, podatek bankowy… Nie to jednak jest najgorsze. Znacznie smutniejszy jest fakt, iż argumentacja przytoczona na poparcie owych tez niebezpiecznie czerpie z – jakże bogatych w ostatnim czasie! – zasobów antybankowego hejtu. A przecież powszechnie wiadomo: gdzie pojawia się hejt, trudno o jakąkolwiek rzeczową dyskusję. Gra na emocjach wypełnia wówczas ewidentne braki w spójności argumentacji, frontalny atak staje się sposobem na potwierdzenie a priori przyjętych założeń. Kiedy Wojciech Sobieraj pisze bez ogródek: – Nie ulega wątpliwości, że to sama branża winna jest narastającej nieufności w stosunku do sektora bankowego. Zawiniła chciwość bankierów z USA i Europy Zachodniej – redaktor Azembski uważa, że jego antagoniście „wymyka się, trochę między wierszami”, że banki „nie są tak wspaniałe, jak się lubią malować”. Aż boję się myśleć, co w takim razie red. Azembski uznałby za otwartą i jednoznaczną krytykę. Czyżby rolę tę miały pełnić – znane powszechnie z „obiektywizmu” i „wyważenia” – opinie populistycznej części polskiej sceny politycznej?
Szczególnie ciekawa jest argumentacja red. Azembskiego odnośnie obniżenia interchange fee. – (…) tak naprawdę to nie nacisk GIODO, GIIF, UOKiK, KNF i „wszystkich świętych”, na czele z Komisją Europejską, „wymusiły” obniżkę tej opłaty. Zrobili to sami klienci, którzy mają serdecznie dosyć podnoszenia od lat szeregu opłat i prowizji bankowych – ripostuje autor prezesowi Alior Banku, który malejące z mocy prawa opłaty interchange wskazał jako jeden tylko z przykładów przeregulowania sektora bankowego. Doprawdy, mimo najszczerszych chęci nie sposób zrozumieć, dlaczego posiadacze rachunków bankowych czy kart kredytowych mieliby protestować akurat przeciwko opłacie, która nie wpływa w żaden sposób na zawartość ich portfela. Bo przecież interchange fee po pierwsze obciąża akceptanta – czyli sprzedawcę bądź usługodawcę, po drugie – nie jest bynajmniej jedyną opłatą, pobieraną z tytułu transakcji kartowej. Swoją marżę dokłada również agent rozliczeniowy, kolejną opłatę – tzw. assessment – pobiera również organizacja płatnicza. Oczywiście, finalnie i tak za to wszystko płaci konsument – nie jest jednakże prawdą, jakoby odgórne obniżenie którejkolwiek z wyżej wskazanych opłat automatycznie generowało spadek cen w sklepach i sklepikach. Po obniżce interchange takiego trendu bynajmniej nie zaobserwowano; przedstawione w sierpniu br. analizy Narodowego Banku Polskiego jednoznacznie potwierdziły, iż korzyściami z obniżki interchange fee „podzielili się” akceptanci i agenci rozliczeniowi. Jedynym widomym efektem limitów tej opłaty dla posiadacza karty płatniczej jest zatem – o czym wspomniał zresztą w wywiadzie prezes Alior Banku – masowa wręcz likwidacja rozmaitych promocji, moneybacków, programów lojalnościowych, do tej pory finansowanych przez banki z interchange właśnie. Jeśli już szary Kowalski na czymś stracił – to tylko i wyłącznie na obniżeniu poziomu tej opłaty, choć sam nierzadko może sobie z tego nawet nie zdaje sprawy.
Przed laty, jeszcze w poprzednim systemie, panaceum na rosnące koszty codziennego bytowania miały być spadające ceny lokomotyw; argumentacja red. Azembskiego odnośnie interchange fee niebezpiecznie nawiązuje do tego paradygmatu. Wielka szkoda – bo przecież rzeczowa dyskusja na temat wysokości opłat bankowych i dostępności rachunków płatniczych jest nie tylko potrzebna, ale wręcz konieczna. Pretekstem do takiej debaty powinna być chociażby unijna dyrektywa PAD i próby jej implementacji do polskich warunków. Konieczna jest również rozmowa na temat popularyzacji obrotu bezgotówkowego – na czym, wbrew populistycznym opiniom, skorzystają nie tylko banki. Największym beneficjentem „plastikowego pieniądza” czy płatności mobilnych jest bowiem… budżet państwa. Nikt nawet nie ukrywa, że w niektórych branżach przychody rejestrowane stanowią zaledwie ułamek całego utargu firmy. Głośne akcje typu „Weź paragon” czy loterie paragonowe są raczej kapitulanckim przyznaniem się fiskusa do bezradności. Wraz ze zwiększającym się udziałem płatności kartowych czy mobilnych szanse na oszustwo podatkowe radykalnie maleją – na czym per saldo skorzystamy wszyscy.
Weźmy inny przykład: podatek bankowy. Zdaniem red. Azembskiego, nałożenie progresywnego (sic!) podatku od aktywów bankowych mogłoby powstrzymać koncentracyjne ciągoty w sektorze bankowym – również te kryjące się pod jakże zaszczytnym hasłem repolonizacji („kupowanie wszystkiego, co się uda kupić za w miarę sensowną cenę przez rynkowego molocha ubezpieczeniowego PZU”). Nasuwa się pytanie: jaką przyszłość autor polemiki widzi w takim razie dla KNF czy UOKiK – bo przecież w myśl obowiązującego prawa właśnie te instytucje odpowiadają za przeciwdziałanie nadmiernej koncentracji kapitału w sektorze finansowym. Bankowość – podobnie jak ubezpieczenia czy fundusze inwestycyjne – to nie zieleniak czy sprzedaż obwoźna, gdzie instrumenty fiskalne stanowią podstawową formę państwowego interwencjonizmu. To segmenty rynku na wskroś wyregulowane, poddane wszechstronnej i dogłębnej kontroli ze strony niezależnych instytucji publicznych. Jeżeli wychodzimy z założenia, że wspomniane instytucje w niewystarczający sposób spełniają swa rolę – wówczas właściwym kierunkiem działania jest wyłącznie poprawa ich efektywności.
Najgorsze, że w tej argumentacji red. Azembski zaprzecza nawet… samemu sobie. – Przy finansowaniu MŚP niewątpliwie trzeba się więcej napracować i czasem więcej zaryzykować, a przecież łatwiej było ludzi namawiać do rentownych kredytów hipotecznych i podnosić opłaty i prowizje – krytykuje politykę banków w minionych latach, by kilka akapitów dalej zaproponować… opodatkowanie akcji kredytowej. Nietrudno przewidzieć efekt takiej polityki; podwyżka kosztów w pierwszej kolejności uderzy właśnie w najmniejsze przedsiębiorstwa, dla których finansowanie kredytem po prostu będzie zbyt drogie. Co w takiej sytuacji pozostanie bankom? Produkty o wysokim poziomie bezpieczeństwa, czyli… kredyty hipoteczne przede wszystkim. Jeżeli natomiast zakładamy równoległe wsparcie dla kredytowania MSP z budżetu państwa – wówczas jedynym beneficjentem takiego rozwiązania będzie nigdy nienasycona biurokracja, potrącająca sobie całkiem niemały haracz w postaci różnicy pomiędzy środkami pobranymi w postaci podatku bankowego a tymi wypłaconymi w ramach instrumentów wsparcia dla finansowania najmniejszych firm.
Dziwi też równoległy sprzeciw red. Azembskiego wobec perspektyw ekspansji polskich banków na rynki wspólnotowe. – Mają inwestować za granicą, czy może przeznaczyć pieniądze na kredytowanie polskiej gospodarki? Bo i na to i na tamto z pewnością nie wystarczy pieniędzy – tak możliwości kapitałowe polskiego sektora bankowego ocenia autor, zapominając przy tym, że najskuteczniejszym sposobem na obniżenie cen świadczonych usług jest we współczesnej gospodarce właśnie efekt skali. Warto byłoby również wspomnieć o dodatkowych korzyściach, jak choćby dywersyfikacja źródeł przychodu przy zachowaniu dość niskiego ryzyka – wszak nie mówimy o inwestowaniu w instytucje finansowe krajów Trzeciego Świata, tylko o relatywnie stabilnym rynku unijnym.
Rzecz jasna, w artykule wytykającym błędy polskiemu sektorowi bankowemu nie mogło zabraknąć odniesienia do kredytów frankowych. – Prezes nie widzi powodu, by im pomagać, wpisując się tym w obowiązującą obecnie narrację. Banki są bowiem biedne – ripostuje Wojciecha Sobieraja red. Azembski, by następnie przytoczyć kwotę 67 mld złotych zysku, jaki polskie banki osiągnęły w latach 2009-2015. Tymczasem antagonista red. Azembskiego nie powołuje się nigdzie na rzekomą „biedę” polskiego sektora bankowego. Również w materiałach, prezentowanych od dłuższego już czasu przez Związek Banków Polskich, konsekwentnie pojawia się informacja, że sektor bankowy jest największym płatnikiem podatku CIT do polskiego budżetu – a przecież CIT, jak sama nazwa wskazuje (Corporate Income Tax), jest wprost pochodną zysku, osiąganego przez przedsiębiorstwo. To nie rzekome ubóstwo polskich banków jest przyczyną niezgody na określone propozycje zmian prawnych odnoszące się do kredytów frankowych, tylko ich niezgodność z obowiązującym prawem – zarówno krajowym (ustawy zasadniczej nie wyłączając) jak również zawartymi przez Polskę umowami w sprawie popierania i wzajemnej ochrony inwestycji. Poziom zamożności kredytodawcy – podobnie zresztą, jak i kredytobiorcy – nie ma tu decydującego znaczenia.
Po drugie – i to jest znacznie istotniejsze – w słowach prezesa Sobieraja trudno dopatrzyć się braku chęci do rozwiązania problemu kredytobiorców walutowych. – Jak firma w Polsce ma kłopoty, to bank jej ten dług restrukturyzuje, rozkłada w czasie. Ani firmie nie opłaca się bankrutować, ani bankowi tworzyć rezerwy. Niestety, banki nie stosują takiego modelu współpracy z klientami indywidualnymi i to trzeba zmienić- zaiste, już realizacja tego, jednego postulatu mogłaby w racjonalny sposób rozwiązać przeważającą liczbę napięć na linii bank-kredytobiorca. A przecież prezes Alior Banku idzie w swych propozycjach znacznie dalej. – (…) wypadało odkleić kredyt od mieszkania. Nikt nie powinien być niewolnikiem mieszkania, w którym mieszka. W Stanach pan Smith idzie do banku, rzuca klucze do mieszkania i wychodzi. Skoro te postulaty nie stanowią istotnego wsparcia dla frankowiczów, skoro nie jest takowym rozwiązaniem również „sześciopak” ani „trójpak” zaproponowany przez ZBP – to jak, zdaniem red. Azembskiego, powinna wyglądać efektywna pomoc dla tej grupy kredytobiorców? Należy tylko mieć nadzieję, że odpowiedzią nie są poprawki do ustawy restrukturyzacyjnej autorstwa posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Niestety, stwierdzenie mego przedmówcy: – A czemu to nie banki zapłacą, nie ich właściciele – ciśnie się na usta? Banki to święte krowy? – zdaje się sugerować, że i taka opcja nie jest, jak widać, wykluczona…
Nawiasem mówiąc – szkoda, że red. Azembski nie zwrócił uwagi, na inną, nieporównanie donioślejszą wypowiedź swego adwersarza: – Kredyty hipoteczne o zmiennych stopach na świecie nie istnieją. Ale w Polsce dominują, bo te o stałej stopie są droższe. Banki nie mogą udzielać kredytów o stałej stopie taniej, bo brakuje im pokrycia w długoletnich depozytach (podkr. KM) – powiedział prezes Alior Banku, odnosząc się zarazem do fundamentalnego problemu już nie tylko polskiej bankowości, ale i całej gospodarki. Nieprzypadkowo prezes ZBP Krzysztof Pietraszkiewicz raz po raz przypomina o niebezpieczeństwie importu wszelkich szoków transgranicznych (kwestia kredytów walutowych, przy pełnym zrozumieniu dla rozterek samych kredytobiorców, była jedną z najłagodniejszych form takiego szoku) – w sytuacji, kiedy Polacy, poprzez długoterminowe oszczędzanie, nie zbudują solidnej podstawy dla finansowania gospodarki.
Cierpkie słowa kieruje też red. Azembski wobec planów tworzenia przez Wojciecha Sobieraja platformy „peer-to-peer lending”. – (…) coraz powszechniejszy jest sąd, artykułowany także przez świat naukowy, że produkujące „z powietrza” pieniądze instytucje to zgaga rynków finansowych, a przede wszystkim gospodarek – z pełna stanowczością ocenia mój przedmówca. Tyle, że prezes Alior Banku ani słowem nie wspomina o instytucji produkującej pieniądze „z powietrza”. Mowa jest o dwóch rodzajach instytucji: instytucji kredytowej korzystającej wyłącznie z własnych środków lub angażującej środki partnerów, dodajmy: partnerów nieporównanie bardziej świadomych aniżeli bankowy deponent i – co najważniejsze – świadomych podejmowanego ryzyka. Właśnie dzięki owej świadomości instytucje takie nie tylko nie klasyfikują się jako „zgaga rynków finansowych”, ale wręcz przeciwnie – stanowią cenne uzupełnienie finansowania bankowego, w odniesieniu chociażby do wszelkiego rodzaju inwestycji obarczonych dużym poziomem ryzyka. Wypada się zgodzić z red. Azembskim, że „depozyty klientów to oczywisty pieniądz pewny i tani” – jednak ujemnym efektem owej pewności i taniości są wyśrubowane wymogi w zakresie zdolności kredytowej podmiotów korzystających z tego rodzaju finansowania i ograniczania ryzyka. A, jak dobrze wiemy, innowacyjnej i konkurencyjnej gospodarki na samej awersji do ryzyka się nie zbuduje.
Noblesse oblige – mawiali nasi przodkowie, i po stokroć mieli rację. Niezaprzeczalne osiągnięcia autora polemiki – łącznie z wieloletnim piastowaniem stanowiska redaktora naczelnego Miesięcznika Finansowego „BANK”, czy obecnym szefowaniem branżowemu serwisowi bankowości spółdzielczej – powinny skłaniać ku nieporównanie bardziej pogłębionej analizie aniżeli to ma miejsce w przypadku prasy bulwarowej lub popularnych portali internetowych. Przyklaskiwanie populizmowi tudzież czerpanie natchnienia z populistycznej propagandy – wśród której hejt antybankowy zajmuje poczesne miejsce – przestaje się już opłacać nawet w rozgrywkach politycznych, czego żywym dowodem mogą być rozczarowania parlamentarzystów, nieuwzględnionych przez ich macierzyste ugrupowania jako kandydaci na kolejną kadencję. Tym bardziej w mediach gospodarczych, było nie było kształtujących ekonomiczną świadomość polskiego społeczeństwa, powinniśmy trzymać się z dala od wszelkich uproszczeń i tendencyjności, w którąkolwiek stronę byłyby one skierowane. Również i banków nie trzeba bronić – w społecznej gospodarce rynkowej instytucje finansowe poradzą sobie same. Jedyne, czego potrzeba – to rzetelnej, obiektywnej informacji, stanowiącej odtrutkę na zalewający nas na co dzień stek populizmu i kuchennej ekonomii. Tylko tyle – i aż tyle.
Karol Jerzy Mórawski