Wyznania gapowicza
Jechałem na gapę. Dokładnie pięć przystanków. W samo południe, w samym sercu stolicy i - na domiar złego - osiemnastką. Tak, tą samą osiemnastką opiewaną w jednej z najpiękniejszych warszawskich piosenek. I co najgorsze - wcale nie żałuję, pomimo iż uchylanie się od należnej zapłaty bynajmniej nie jest w moim stylu. Ponadto wszem i wobec deklaruję, że następnym razem w analogicznej sytuacji postąpię dokładnie tak samo - co zgodnie z kan. 987 Kodeksu prawa kanonicznego ("Wierny, aby otrzymać zbawczy środek sakramentu pokuty, powinien być tak usposobiony, by odrzucając grzechy, które popełnił, i mając postanowienie poprawy nawracał się do Boga...") uniemożliwia fresh start uzyskiwany za pośrednictwem konfesjonału. Ale do rzeczy.
Środowe przedpołudnie, plac Unii Lubelskiej, przenikliwy chłód i… mżawka, gęsta, uporczywa mżawka. Pogoda, która wygląda urokliwie jedynie na kartach opowiadań o Sherlocku Holmesie skłania do skorzystania z bardziej wielosezonowego środka transportu aniżeli własne nogi – i wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, iż tego akurat dnia wyszedłem z domu jedynie z plastikowym pieniądzem. Krótki rekonesans po kilku kioskach potwierdził tylko empirycznie wyniki badań prowadzonych przez Narodowy Bank Polski, Związek Banków Polskich, Fundację Rozwoju Obrotu Bezgotówkowego; na płatność kartą w takim miejscu liczyć może tylko niepoprawny optymista. I właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł całkiem odlotowy, jak to śpiewali przed laty bracia Golcowie. Biletomaty! Tak, te magiczne urządzenia montowane w nowych, niskopodłogowych tramwajach, rozwiązanie odwiecznych problemów z dostępnością biletów komunikacji miejskiej w naszej kochanej stolicy! Kto by się martwił, że na drodze kurz, i śnieg, i deszcz – wsiadasz do tramwaju, kupujesz bilet i jedziesz. Wot, Jewropa!
Niestety – wystarczyło zaledwie kilka minut, by warszawska komunikacja ukazała swoje prawdziwe oblicze. Pierwsze trzy tramwaje mogłyby z powodzeniem posiadać żółte tablice charakterystyczne dla pojazdów zabytkowych – gdyby tylko tramwaje podlegały rejestracji. W tak sędziwych wagonach biletomatu raczej nie ma co szukać, a motorniczy, upoważniony skądinąd do sprzedaży biletów, z reguły tych biletów nie ma, jest spóźniony powyżej trzech minut, nie wydaje reszty, nie przyjmuje płatności kartą i w ogóle ma więcej spraw na głowie aniżeli makler z Wall Street w chwili ogłoszenia upadłości Lehman Brothers. Trudno – czekamy dalej.
Po kliku minutach – jest! Elegancki, lśniący skład rodem z Bydgoszczy przenosi nas z czasów późnego Jaruzelskiego w teraźniejszość. „Zakochaj się w Warszawie” – czytam umieszczone na wagonie hasło, by już po chwili miast o miłosnych uniesieniach myśleć wyłącznie o… rozwodzie. Z wyłącznej winy współmałżonki z rybim ogonem, uzbrojonej w tarczę i miecz! Okazuje się, że w futurystycznym wnętrzu tramwaju biletomat wprawdzie jest – tylko, że dostosowany wyłącznie do płatności… monetami. Tu nie pomoże nie tylko Visa do spółki z Mastercardem, ale nawet najznamienitsi przedstawiciele Piastów oraz Jagiellonów, uwiecznieni genialnym piórkiem Andrzeja Heidricha. Nie masz drobnych? Trudno – wysiadaj z tramwaju. Albo… jedź na gapę. Wybór – przynajmniej dla mnie – był oczywisty. Co więcej, na przekór moralistom rozmaitego sortu nie widzę w tym żadnego, podkreślę – żadnego uszczerbku dla rzetelności, uczciwości tudzież innych podobnych cnót.
Po pierwsze – żadna z chronionych przez Konstytucję wartości nie ma charakteru absolutnego. Nawet tak fundamentalne prerogatywy jak ochrona życia ludzkiego mogą być w pewnych, ściśle określonych sytuacjach ograniczone – czego podręcznikowym przykładem może być chociażby obrona konieczna. Podobnie i w przypadku umów cywilnoprawnych: swoboda ich kształtowania nie oznacza, że jedna ze stron ma prawo – mówiąc kolokwialnie – robić ze swojego kontrahenta wariata. A tak właśnie dzieje się na co dzień w stołecznej (i nie tylko stołecznej…) komunikacji miejskiej. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć sytuację, w której zakupione w roku 2012 składy tramwajowe wyposażono w urządzenia sprzedaży biletów akceptujące wyłącznie monety? I nie stanowią tu wytłumaczenia kolorowe naklejki w środkach komunikacji miejskiej, nawołujące do zakupu biletów przy użyciu smartfona. Po pierwsze – samego smartfona nie każdy ma, po drugie – trudno zmuszać kogokolwiek do zakładania elektronicznej portmonetki jedynie dlatego, żeby raz na klika miesięcy nabyć bilet jednorazowy. To przewoźnik powinien być na tyle elastyczny – i zainteresowany zwiększeniem przychodów z tytułu opłaty za przejazd – by udostępnić klientom wszelkie formy płatności, rozpowszechnione pod naszą szerokością geograficzną. Jeszcze raz podkreślę; nikt nie oczekuje od ZTM Warszawa akceptacji weksli, czeków, krzemiennych siekierek, skórek kuny, muszelek, wielbłądów lub innych, nie mniej egzotycznych płacideł. Gotówka (w obu jej postaciach), karta bankowa, płatności mobilne – oto zestaw w dzisiejszych czasach niekwestionowany. Niestety, nie dla operatorów transportu publicznego.
Inna sprawa to szczególny status komunikacji publicznej. Już sama nazwa wskazuje, że mamy do czynienia z czymś jakościowo innym aniżeli osiedlowy szewc, kiosk z gazetami, warsztat samochodowy, fabryka a nawet bank czy zakład ubezpieczeń. Głównym celem takiego przedsiębiorstwa nie jest windowanie wyników sprzedażowych, ale w pierwszej kolejności zaspokajanie żywotnych potrzeb obywateli. Z tej przyczyny przewoźnicy tramwajowi i autobusowi z reguły stanowią własność samorządów, z tejże przyczyny otrzymują całkiem niemałe dotacje od władz samorządowych. Na tym nie kończą się bynajmniej przywileje komunikacji publicznej, preferowanej również przez prawo – tak krajowe jak również lokalne. Zaiste, nie ma przepisów skłaniających kogokolwiek, aby chodził do szewca, montował meble przy pomocy stolarza czy gromadził oszczędności w banku. W przypadku komunikacji publicznej takich instrumentów, dyskryminujących transport indywidualny wyliczyć można bez liku: od buspasów poprzez zamknięte dla prywatnych aut ulice aż po systemy płatnego parkowana w centrach miast. Nikt już dziś nie kwestionuje pozytywnego wpływu transportu zbiorowego na czystość powietrza w centrach miast czy płynność ruchu, nikt nie apeluje by autobusom czy tramwajom odebrać w pełni uzasadnione i należne przywileje. Jednak nie ma nic za darmo. Przy tak istotnie uprzywilejowanej pozycji rynkowej uzasadnione skargi na funkcjonowanie transportu publicznego powinny stanowić ewenement, a jedyną troską włodarzy zakładów komunikacji miejskiej powinno być jak najszybsze usuwanie najdrobniejszych choćby niedogodności dla klientów.
Niestety, założenia założeniami – tymczasem w kwestii biletów miejska komunikacja (przynajmniej w stolicy) wciąż odnotowuje opóźnienie na poziomie… 25 lat. W ciągu tego ćwierćwiecza dokonaliśmy pokojowej rewolucji, w wyniku której gruntownie zmieniliśmy system polityczny i gospodarczy. Wypędziliśmy precz rosyjskiego niedźwiedzia i zawarliśmy nowe sojusze, odpowiadające zarówno polskiej racji stanu, jak również oczekiwaniom przeważającej części rodaków. Dołączyliśmy do wielkiej rodziny państw europejskich, odważnie zmierzyliśmy się ze wstydliwymi kartami naszej przeszłości – i tylko problem wspólnego biletu dla komunikacji miejskiej i pociągów podmiejskich w Warszawie wciąż nie może doczekać się rozwiązania tyleż kompleksowego i stabilnego, co po prostu zgodnego z logiką. Widok konduktora Kolei Mazowieckich opisującego długopisem jednorazowy bilet ZTM z paskiem magnetycznym kwalifikuje się wyłącznie do Latającego Cyrku Monty Pythona – podobnie jak buńczucznie zapowiadane modernizacje kluczowych arterii tramwajowych, na których nawet na odcinku centralnym poskąpiono pieniędzy na automaty z biletami. Biletomaty z ograniczoną możliwością zapłaty to kolejny kamyczek do tego wstydliwego ogródka, tym bardziej, że spotkać można również pojazdy, w których zapłacimy kartą – w nich dla odmiany nie honoruje się gotówki. Co zatem robić ma zabłąkany przybysz, którego w nocnej porze najdzie chętka na taką ekstrawagancję jak podróż warszawskim autobusem? Prawnicy ZTM mają na to pytanie prostą odpowiedź:
– Brak możliwości kupna biletu w mobilnych automatach lub u obsługi pojazdu nie zwalnia pasażera z odpowiedzialności za przejazd bez ważnego biletu. Sprzedaż biletów w pojazdach jest jedynie uzupełnieniem stacjonarnej sieci sprzedaży – czytamy w regulaminie stołecznej komunikacji miejskiej. A pasażer, dla którego wygody ten cały system powstał, niech idzie pieszo bądź liczy się z mandatem. Najważniejsze, że w zasadach regulujących przewóz udało się umieścić stosowny disclaimer. Idąc tym tropem, można zaproponować dalszą racjonalizacje regulaminu. Po co te paragrafy, podpunkty, załączniki; wszystko da się wyrazić w jednym zdaniu: „A teraz, drodzy pasażerowie, pocałujcie przewoźnika…” – jak by powiedział przesławny Miś z Okienka.
Można i tak. Tylko potem nie dziwcie się, że tylu warszawiaków jeździ na gapę. Za bilety na Monty Pythona gotowi jesteśmy płacić – ale w teatrze, a za Bareję w kinie. Transport publiczny służyć ma zupełnie innym celom.