Wolny rynek – tak, ale jaki?
"Na jednego mieszkańca jeden szeryf przypadał, jeden szeryf na jednego mieszkańca" - słowa genialnej kowbojskiej ballady Wojciecha Młynarskiego jako żywo przypominają to, co od kilku ładnych lat wyczynia się w naszym kraju w zakresie troski o wolnorynkową gospodarkę i przedsiębiorczość. Przedstawiciele chyba wszystkich partii politycznych - od prawa do lewa - wzorem niezapomnianego Marka Katona Starszego przy byle okazji deklarują nie tyle wrogość do Kartaginy, co pełną otwartość i chęć wszechstronnego wsparcia polskich firm. Efekty - jak aż za dobrze wiemy - bywają analogiczne jak w piosence wielkiego satyryka, gdzie pomimo nadreprezetacji szeryfów (a może właśnie z tej przyczyny?) bandyci bynajmniej nie czuli się zagrożeni...
Paradoksalnie, to nie mizerne efekty probiznesowych działań stanowią największy problem. Tym, co najbardziej smuci i zawstydza zarazem jest fakt, że oto fundamentalne dla naszego kraju wyzwanie – bo budowa silnej i stabilnej gospodarki, ze sporym udziałem własnego kapitału z pewnością do takowych należy – sprowadziliśmy do roli banalnego sloganu, wypowiadanego raczej ku politycznej poprawności niż ze szczerego serca. Ot, jak swego czasu deklaracje o miłości do przyrody ojczystej, wygłaszane najchętniej przez wczasowicza z wrzeszczącym radioodbiornikiem na pasku, gaszącego kolejnego już peta na pieńku w mazurskich lasach. Oczywiście, można przytaczać kolejne osiągnięcia w rodzaju jednego okienka czy zmian na lepsze w prawie podatkowym – z tym wszakże zastrzeżeniem, że to nie żadne „wspieranie przedsiębiorczości” ino przywracanie normalności po prostu. Na podobnej zasadzie nikt przy zdrowych zmysłach nie określi mianem rewitalizacji miasta zmniejszającej się liczby psich „pamiątek” na trotuarach…
Na pocieszenie – choć zaiste, marna to pociecha! – przyznać trzeba, że nie tylko mieszkańcy pięknego kraju pomiędzy Bugiem a Odrą mają poważny problem z wolnym rynkiem. Oczywiście, dyskusja nie idzie o to „czy” – wszak nikt o zdrowych zmysłach nie postuluje powrotu do systemu gdzie wszystko było nadzwyczaj proste, łącznie z przenoszeniem złośliwego jeziora z terenów wyznaczonych na osiedle z wielkiej płyty – ile raczej „jak” ów wolny rynek miałby wyglądać. Skoro na zaproszenie banków centralnych Polski i Austrii zjechali do Warszawy wybitni przedstawiciele świata ekonomii i finansów z różnych stron naszego globu, by dyskutować tylko na jeden temat: – Jak sprawić, by Europa była bardziej konkurencyjna? – to świadczy tylko o jednym: problem nie jest do rozwiązania w drodze jednej czy nawet kilku „wrzutek” sejmowych. To praca na lata, a nawet dziesięciolecia dla wszystkich nas – Polaków i nas – Europejczyków. I nie łudźmy się, że wszystko zrobi za nas niewidzialna ręka rynku. Stałoby się zapewne tak, gdyby gatunek ludzki był wierny Arystotelesowskiej wizji człowieka jako animal rationale. Niestety – ludzkość ma tendencje do zachowań skądinad nieobliczalnych. Jak choćby – wymieniony wprost podczas wspomnianej konferencji – owczy pęd do tytułów w rodzaju „mgr”, „inż.”, „lic.” przed imieniem, generujący bezrobotnych w postępie geometrycznym. Jak skłonność do ulegania obietnicom bez pokrycia – dzięki czemu kolejne wybory we wszystkich bodajże krajach stają się największymi targami marketingu i PR. Jak wreszcie – i to chyba w tym wszystkim jest najgorsze – deficyt wyrazistych liderów w biznesie, co w połączeniu z relatywnie krótkimi kadencjami członków zarządów i rad nadzorczych spółek z jednej strony a rozproszonym kapitałem, należącym do tysięcy z reguły mało świadomych uczestników funduszy inwestycyjnych z drugiej sprzyja przenoszeniu najgorszych zachowań ze świata polityki. Bo choć europejskim menedżerom nic nie można zarzucić pod względem fachowości i doświadczenia, to przypominają oni z reguły raczej księgowych niż przywódców – w konsekwencji ich skuteczność w starciu z prawdziwymi liderami biznesu z USA lub Azji przypomina skuteczność skądinąd perfekcyjnego wojska pruskiego w walce z armią pewnego charyzmatycznego porucznika artylerii z Korsyki rodem. O tym, że „planowanie strategiczne” w jakże wielu firmach ma ściśle wyznaczony horyzont w postaci ostatniego dnia kadencji zarządu – bo przecież prościej zostawić potencjalny pasztet kolejnej ekipie aniżeli tłumaczyć się akcjonariuszom z niepopularnych, acz koniecznych decyzji, których słuszność potwierdzi się dopiero za 20 lat – nie trzeba chyba nawet wspominać.
Wszystkie te wyzwania sprawiają, że w obecnym świecie tradycyjne ideologie ekonomiczne tracą powoli rację bytu. Pomysł wysokich, bo sięgajacych nawet 80 procent podatków od spadku najbogatszych Amerykanów nie wyszedł spod ręki wielbicieli Che Guewary – bo chyba trudno do tej grupy zaliczyć Warrena Buffeta czy Billa Gatesa. Z drugiej strony, rolę współczesnego proletariatu przejmuje grupa określana mianem prekariuszy – w której wprost roi się od małych, jednoosobowych firemek, świadczących usługi dla wielkich tego świata, nierzadko z sektora publicznego. Nikogo też nie dziwi, że w walce o konkurencyjność Starego Kontynentu apeluje się o koncentrację innowacyjnych podmiotów – choć jeszcze nie tak dawno temu przedstawiciele urzędów antymonopolowych nałożyliby rychłą anatemę dla wypowiadających takie słowa. Ale taki już urok postmodernizmu, że przekracza dotychczas nienaruszalne granice – i zarazem taki urok demokracji, że z pozornie sprzecznych idei jest w stanie wypracować rozwiązania optymalne…
Nie trzeba daleko szukać przykładów, że taka współpraca wolnorynkowców i wrażliwej społecznie lewicy możliwa jest i w naszym kraju. Niedawno ukazała się na rynku książka Thomasa Pikety’ego, francuskiego ekonomisty którego poglądy nijak nie korelują z myślą Adama Smitha czy z czasów nam współczesnych Miltona Friedmanna. Publikację, która na polskim rynku ukazała się nakładem „Krytyki Politycznej” zasponsorował Cezary Stypułkowski – prezes jednego z najpotężniejszych polskich banków. Oby ten, jakże budujący w dobie dzisiejszej brutalizacji walki politycznej i ideologicznej przykład znalazł naśladowców również w sferach polityki i biznesu…