Szczyt bezczelności
Przed laty - w czasach, kiedy w stołecznych kabaretach królowała Zula Pogorzelska i Hanka Ordonówna, na ulicach Warszawy dryndziarze ścigali się z chevroletami prosto od Lilpopa a w środowisku bankowym siał postrach osławiony Szpicbródka, modny był następujący dowcip:
– Co to jest hucpa?
– Jest to sytuacja, kiedy oskarżony o zabójstwo obojga rodziców rozpoczyna swoje zeznania od słów: „Jak Wysoki Sąd doskonale wie, jestem sierotą – i proszę, aby ten fakt potraktować jako okoliczność łagodzącą”
Kilkadziesiąt lat później, w siermiężnym PRL-u, niezapomniani humoryści z „Klubu Masztalskiego” tę sama prawdę wyrazili – zgodnie z duchem czasów – w nieporównanie bardziej dosadny sposób:
– Jaki jest szczyt bezczelności?
– Napaskudzić komuś na wycieraczkę, zapukać – i poprosić o papier…
Okazuje się, że zarówno jedni, jak i drudzy satyrycy tym razem nie stanęli na wysokości zadania. Obydwa przedstawione powyżej zachowania wydają się bowiem całkiem niewinne i taktowne w porównaniu z ostatnim wybrykiem, jakiego dopuścił się niejaki Christoph Broszies. Chodzi oczywiście o pogróżki – bo inaczej określić się tego nie da – skierowane pod adresem Muzeum Powstania Warszawskiego. Pan profesor – bo, o zgrozo, tak zaszczytny tytuł nosi Broszies – poczuł się do głębi dotknięty, gdy na wystawie, otwartej w Berlinie z okazji 70 rocznicy Sierpnia 1944 zobaczył fotografię swego dziadka opatrzona wiele mówiącym podpisem „zbrodniarz wojenny”. Do tego stopnia dotknięty, iż zagroził warszawskiemu muzeum procesem o „naruszenie dóbr osobistych”:
– „Proszę Państwa uprzejmie o przekazanie mi niezwłocznie ewentualnych informacji na temat prawomocnego skazania Rainera Stahela lub – w razie gdyby taki wyrok mimo wszystko nie istniał – o zaprzestanie używania określenia >zbrodniarz wojenny< w kontekście jego nazwiska” – taki list otrzymała całkiem niedawno dyrekcja Muzeum Powstania Warszawskiego.
Kim był ów – zdaniem pana profesora – szkalowany człowiek? Nie trzeba zagłębiać się w czeluści archiwów lub nawet sięgać po profesjonalne analizy historyków II wojny światowej, by wyrobić sobie jednoznaczną opinię na temat poczynań Rainera Stahela, przez pięć dni – od 27 lipca do 2 sierpnia 1944 – komendanta wojskowego Warszawy:
– Mimo swojej dość ograniczonej roli w tłumieniu powstania Stahel odpowiadał za szereg zbrodni popełnionych wobec cywilnej ludności Warszawy. 2 sierpnia wydał rozkaz zabijania wszystkich mężczyzn, uznanych za rzeczywistych lub potencjalnych powstańców oraz brania zakładników spośród ludności cywilnej, do wykorzystania ich jako żywych osłon w atakach niemieckich na pozycje powstańcze(…) Stahel nakazał ponadto zlikwidować polskich więźniów, przetrzymywanych w zakładzie karnym przy ulicy Rakowieckiej na Mokotowie oraz oficjalnie usankcjonował grabieże dokonywane przez niemieckich żołnierzy, pozwalając im zabierać wszystko co zechcą z tych domów, w których zaczął się pożar. Tyle Wikipedia.
W tych kilku zdaniach zawiera się przerażający obraz walczącej Warszawy pierwszych dni Powstania: barbarzyństwo hitlerowskich żołdaków, tępa, niszczycielska pasja, niemożliwa do wytłumaczenia względami strategicznymi, o moralnych nawet nie wspominając. Tej oceny nie może zmienić podnoszona od pewnego czasu, krytyczna ocena decyzji o wybuchu powstania w okupowanej Warszawie; nawet gdyby ponad wszelką wątpliwość udowodniono, że autorzy tejże decyzji byli osobami niespełna rozumu, w najmniejszym stopniu nie zmienia to oceny działań niemieckich oddziałów. Rainer Stahel nie tylko był elementem tej potwornej układanki – był jednym z jej scenarzystów i strategów. Jest odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi, za nieludzkie traktowanie dziesiątek tysięcy mieszkańców Miasta Nieujarzmionego. Jest zbrodniarzem wojennym – bez wątpienia, a nawet można się zastanawiać, czy opisane powyżej czyny nie zakrawają na formę ludobójstwa. Tymczasem dla Brosziesa mroczne karty w przeszłości nie mają żadnego znaczenia – grunt, że dziadek nie został oficjalnie skazany prawomocnym wyrokiem za zbrodnie wojenne. Argument dość zaskakujący, zważywszy, że analogicznego wyroku uniknęły dwa największe monstra XX stulecia – Adolf Hitler oraz Józef Stalin. Wprawdzie wnuk tego ostatniego również niejednokrotnie wygrażał całemu światu za postponowanie pamięci Słoneczka Ludzkości, niemniej miało to zupełnie inny wymiar. Nasz wschodni sąsiad – co dobitnie potwierdzają choćby wydarzenia na Ukrainie – bolesną rozprawę z totalitarną przeszłością ma jeszcze przed sobą, jeszcze nie dojrzał do poziomu, w którym emocjonalną wizję przetykaną tyrtejskimi pieśniami czas zastąpić rzetelną, choć nierzadko bolesną analizą faktów. Tymczasem sposób, w jaki Niemcy uporali się z własną przeszłością, stanowił nieodłączny warunek budowy wspólnej Europy w jej obecnym kształcie.
Ani wspólna waluta, ani układ z Schengen, ani nawet zniesienie barier na rynku pracy nie miałyby racji bytu, gdyby nasz zachodni sąsiad jednoznacznie i bezwarunkowo nie odciął się od zbrodniczego dziedzictwa nazizmu. Ta niezwykła normalizacja stosunków stanowiła wyzwanie nie tylko dla Niemców; jej koniecznym elementem było wszak, niełatwe i wciąż zdaniem wielu niesprawiedliwe, uznanie krzywd, jakich doznali sami Niemcy w wyniku II wojny światowej. Nikt rozsądny nie kwestionuje dziś, że ofiarą hitleryzmu był w równym stopniu przymusowy robotnik krakowskiego Solwaya Karol Wojtyła, jak i jego następca na Piotrowym tronie, za młodu siłą wcielony do niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nikt, poza skrajnymi narodowcami i to w wyjątkowych sytuacjach, nie wykrzykuje dziś na ulicach Warszawy, Krakowa czy Gdańska haseł w rodzaju „Jak świat światem – nigdy Niemiec Polakowi nie będzie bratem”.
W tym całym procesie jednoczenia istnieje wszakże pewna nieprzekraczalna granica, swoiste non possumus: nie można dopuścić do jakiegokolwiek usprawiedliwienia zbrodniarzy hitlerowskich – rozumianych nie jako osoby skazane prawomocnymi wyrokami jakichś sądów, lecz jako tych wszystkich, którzy osobiście zaangażowani byli w bandycki proceder III Rzeszy. W dogmatyce katolickiej – niezależnie od sławionego powszechnie miłosierdzia Bożego – wyrok wydany na Lucyfera i upadłych aniołów ma charakter wieczny i nieodwracalny; podobny powinien być na tym padole łez los hitlerowskich ludobójców.
Godnym naśladowania przykładem, jak pogodzić te niezaprzeczalną zasadę z troską o dobre imię własnej rodziny, jest choćby Niklas Frank, syn rezydującego ongiś na Wawelu Generalnego Gubernatora. Udział Franka juniora w zrealizowanym przez TVP filmie o wymownym tytule „Jestem synem ludobójcy” czy bezkompromisowa krytyka żenującego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” – to doskonały przykład, że bycie potomkiem potwora nie uniemożliwia wzniesienia się na wyżyny człowieczeństwa. Jakże inna drogę wybrał Christoph Broszies, stając się faworytem do tytułu pajaca roku – choć gdyby faktycznie ogłoszono takowy konkurs, poważnym kontrkandydatem mogłaby stać się niemiecka organizacja ochrony praw autorskich GEMA.
Chodzi oczywiście o roszczenia majątkowe tegoż stowarzyszenia, związane z… wykonywaniem „Czerwonych Maków na Monte Cassino”. Odpowiednik naszego ZAiKS-u stwierdził, że skoro autor muzyki do polskiej pieśni narodowej, Alfred Schütz, zmarł w Monachium, to po śmierci ostatniego spadkobiercy prawa autorskie przeszły na własność rządu Bawarii. Nic to, że „Czerwone Maki” nie znajdują się na czele światowych list przebojów, nic to wreszcie, że w tym jednym przypadku zarówno zwyczajna przyzwoitość jak i nawet względy PR-owskie nakazywałaby przekazać wszelkie ewentualne prawa Rzeczypospolitej Polskiej – niemiecka organizacja zbiorowego zarządzania prawami autorskimi z uporem godnym lepszej sprawy trzyma się litery prawa – i nie odpuszcza.
Bezczelność GEMA idzie w tym przypadku w parze z tyleż idealistycznym, co po prostu naiwnym podejściem strony polskiej. Pomysł wykupienia tychże praw – obojętnie, czy to sfinansowany ze środków publicznych, czy z dobrowolnej zbiórki, czy nawet z pieniędzy przekazanych przez bogatego sponsora – jawi się raczej jako bezwarunkowa kapitulacja. Również tradycyjne polskie rozdzieranie szat i odwoływanie się do honoru i wyższych wartości nie ma żadnych szans powodzenia; jak to napisał niemal sto lat temu Władysław Boziewicz, na honor można powoływać się jedynie w starciach pomiędzy osobami honorowymi – a w tym akurat przypadku co do zdolności honorowych można mieć uzasadnione wątpliwości, co zostało wykazane powyżej. Skoro tak – to obowiązkiem Państwa Polskiego było wygrać tę batalię, stosując środki adekwatne do przeciwnika, czyli właśnie kruczki prawne. Paradoksalnie, w tej właśnie dziedzinie biało-czerwoni dysponują największym atutem. Alfred Schütz nie znalazł się pod Monte Cassino przypadkiem, niczym wędrowny aojd opiewający wojnę trojańską. W chwili, kiedy tworzył „Czerwone Maki”, był żołnierzem armii noszącej na czapkach znak Orła Białego. Skoro tak, to utwór stworzony „w ramach wykonywania obowiązków służbowych”, NIGDY nie należał do samego Schütza; autorskie prawa majątkowe od samego początku przeniesione były na to właśnie wojsko – a w konsekwencji na kraj, na straży którego to wojsko stoi. Sądzę, że taki argument spokojnie by wystarczył; niestety – po raz kolejny zdecydowaliśmy się na ideologię w miejsce polityki. Oby to był raz ostatni…
Karol Jerzy Mórawski