Syndrom przecięcia wstęgi

Syndrom przecięcia wstęgi
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Nie ma nic złego w tym, że samorządowy włodarz celebruje otwarcie kolejnego nowego obiektu w swojej miejscowości, przecina wstęgi, przemawia i uświetnia swoją obecnością wmurowanie kamienia węgielnego, uroczystość zawieszenia wiechy czy np. oddania kolejnej ścieżki rowerowej.

Ba, powiedziałbym nawet, że to przywilej każdego wójta, burmistrza czy prezydenta, który niemal  wszyscy samorządowcy z upodobaniem wykorzystują, nie tylko w celach reprezentacyjnych, ale i politycznych, budując wśród swoich poddanych wizerunek zapobiegliwego władcy, co to zastał miasto drewniane, a zostawił murowane. A może betonowe? Dokładnie już nie pamiętam…

W każdym razie   – w ten właśnie sposób – wszyscy lokalni władcy  dokładają kolejne ozdoby do swojej samorządowej „Korony Królów”. Część z nich korzysta  też  twórczo – niejako przy okazji – z królewsko-cesarskiej maksymy „divide et impera” („dziel i rządź”), uznając, że prawdziwa władza jest dla tych uprzywilejowanych – politycznie, partyjnie i biznesowo,  a lud powinien się cieszyć „chlebem i igrzyskami”, których się im przecież na co dzień (zwłaszcza przed kolejnymi wyborami) nie skąpi.

Stąd ten wysyp finansowanych z kasy podatnika miejskich propagandowych wydawnictw, broszur, gazet, folderów reklamowych i ulotek, w których osiągnięcia aktualnego posiadacza samorządowej korony są opisywane wyłącznie w samych jasnych barwach. Ktoś już kiedyś podliczył, że – dla wyrównania  szans promocyjno-informacyjnych  – konkurenci urzędującego burmistrza czy prezydenta musieliby wydać 20-krotnie więcej (!)    na swoją kampanię, aby była ona tylko porównywalna. Wszyscy jakoś się przyzwyczaili i milcząco to akceptują, że ci zasiadający już w  ratuszach będą zawsze w pozycji uprzywilejowanej, wykorzystując swoje stanowisko i możliwości do promocji własnej osoby.

Skądinąd, ta nadaktywność samorządowych włodarzy w okresach  przedwyborczych z drugiej strony ma zawsze swoje dobre strony. W moim ukochanym Sopocie możemy być np. pewni, że w roku wyborczym nagle przybędzie mieszkań komunalnych (a prezydent ze szczerym przecież  uśmiechem rozda do nich klucze szczęśliwcom), znów przetnie się kilka wstęg i odda (przed terminem? – kłaniają się „słusznie minione” czasy PRL-u) kilka nowych inwestycji, a mieszkańcy mogą się cieszyć, bo ich głos okaże się nagle znacznie ważniejszy niż przez ostatnie 3 lata.  Doskonałym przykładem niech będzie tu – już przeze mnie przywoływany przy innej okazji – Plac Przyjaciół Sopotu. Kiedy go projektowano, a później budowano nikt z sopockich władz  nie chciał słuchać licznych głosów krytyki – zarówno samych mieszkańców, dziennikarzy i architektów. Z ratusza dochodziły wtedy głośne pomruki niezadowolenia i utyskiwania na wiecznych malkontentów, którym nic się w mieście nie podoba. Ale przed tegorocznymi  wyborami nagle okazało się, że to ci „wieczni malkontenci” mieli wtedy rację i teraz trzeba nagle „wsłuchać się w głos mieszkańców”, żeby się dowiedzieć, co jest źle na tym placu i co wymaga pilnej zmiany. Nie łatwiej, prościej i taniej było zapytać sopocian o ich uwagi przed rozpoczęciem całej inwestycji? A co tam, milion w tę  czy w tamtą stronę  w miejskim budżecie nie ma przed wyborami żadnego znaczenia, bo teraz nagle potrzeba społecznych konsultacji w tej sprawie okazuje się wyjątkowa ważna.

A festiwal nowych obietnic – w całym kraju – już się zbliża. Może warto zatem przy tej okazji  na swoim podwórku przypominać również o tych  do tej pory niezrealizowanych i stworzyć ich listę? Może moi czytelnicy pomogą przy tej okazji odświeżyć pamięć swoim samorządowym włodarzom?

Wojciech Fułek