Sprawa wybitnie (nie)polityczna
"Korupcja polityczna" - to słowo od kilku dni robi prawdziwą furorę w mediach. A to za sprawą wypowiedzi przedstawicieli spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych na temat przygotowanego przez sejmową podkomisję raportu, poświęconego obecnej sytuacji SKOK-ów. Gdyby faktycznie cały zamęt wokół kas sprowadzał się wyłącznie do utarczek pomiędzy dwoma czołowymi siłami politycznymi Polski, bez wątpienia wybrałbym inny temat dzisiejszego bloga - ot, choćby tak lubiane przeze mnie pojazdy historyczne.
Bo i o czym tu pisać? O tym, że polska scena polityczna – nie od dziś zresztą – przypomina jeden wielki ring do wolnej amerykanki, wiedzą chyba wszyscy. Upadek kultury życia publicznego, czego wymiernym efektem jest zacięty atak zamiast rzeczowej odpowiedzi na podnoszone przez drugą stronę argumenty (nie tylko zresztą w polityce!), to również zjawisko wystarczająco scharakteryzowane i zdiagnozowane. Nie, to zdecydowanie nie temat na piątkowego bloga.
Rzecz w tym, że w całej sprawie SKOK kluczowy nie jest ani wątek polityczny – ani nawet nieprawidłowości, badane obecnie przez prokuraturę w jednej z kas. Przysłowiowy pies pogrzebany jest zupełnie gdzie indziej. Po pierwsze – spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe miały prawo do gromadzenia depozytów pieniężnych swoich członków (czyli, de facto, klientów) oraz do obciążania ich ryzykiem. Po drugie – przez 21 lat istnienia na polskim rynku finansowym, od roku 1992 aż do 2013, cały sektor SKOK funkcjonował bez jakiegokolwiek skutecznego i transparentnego systemu gwarancji depozytów – bo też trudno za takowy uznać składki na ubezpieczenie, wpłacane przez poszczególne podmioty do Kasy Krajowej. Na koniec zaś – jednym posunięciem pióra podłączono kasy do wypracowanego przez sektor bankowy przez 18 lat Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, nie rozstrzygając zgodnie z duchem sprawiedliwości choćby tak kluczowych kwestii jak możliwość ratowania ze środków BFG tych kas, które w tarapaty finansowe popadły daleko przed objęciem gwarancją.
Niestety – takowe podejście do sprawy stanowi w naszym pięknym kraju raczej standard aniżeli wyjątek. Jeśli na jakimś skrzyżowaniu czy przejeździe kolejowym widoczność skutecznie zasłaniają gęste krzaki, można postawić dolary przeciw orzechom, że nikt nawet nie pofatyguje się żeby cokolwiek z tym zrobić – pomimo listów od mieszkańców czy nawet publikacji prasowych. Oczywiście do czasu. Jeżeli któregoś pięknego dnia dojdzie do wypadku, natychmiast podejmowane są kroki w celu „eliminacji zagrożenia w ruchu lądowym” – czytaj: zarządca drogi wysyła ogrodnika z sekatorem, aby z chaszczami zrobił wreszcie porządek. I tak się to wszystko toczy – choć i w tej dziedzinie nietrudno zauważyć oznaki radykalnej poprawy, biorąc za punkt odniesienia choćby podejście przedstawicieli administracji publicznej sprzed dwudziestu lat.
Są wszakże kwestie, w przypadku których wszelkie formy ignorowania zagrożeń staja się po stokroć niedopuszczalne. Do takich rudymentarnych dziedzin należy bez wątpienia system gwarantowania depozytów, będący czymś niepomiernie ważniejszym aniżeli tylko – jak się to często określa – narzędziem ochrony konsumenta. Bolesne doświadczenia wielkiego kryzysu gospodarczego lat 30. ubiegłego wieku wyzwoliły – początkowo w USA, a w trzydzieści lat później również i za oceanem – proces tworzenia instrumentów, pozwalających deponentom odzyskanie co najmniej znacznej części środków zdeponowanych w instytucji finansowej w przypadku jej bankructwa. Ten proces trwa do dzisiaj – a jego efektem są tak śmiałe koncepcje jak choćby jednolity nadzór europejski nad bankami czy mechanizm resolution, czyli uporządkowanej upadłości i likwidacji banków. Zaryzykowałbym tezę: największym osiągnięciem ostatniego półwiecza na rynku finansowym nie będą ani płatności mobilne, ani przelewy natychmiastowe, ani nawet unia walutowa – tylko właśnie działania, w nader skuteczny sposób pozwalające pogodzić ogień z wodą, czyli prawo banków do obciążania ryzykiem depozytów z prawem deponentów do zapewnienia bezpieczeństwa ich środkom. Niedowiarkom radziłbym obejrzeć pierwszą sekwencję z kultowego „Vabanku”, gdzie doskonale pokazano, jak wyglądała „drzewiej” (tak, tak, również w II Rzeczypospolitej!) upadłość banku – i na co mogli liczyć pechowi posiadacze rachunków czy lokat. Nie ma przy tym żadnego znaczenia fakt, że w tym akurat przypadku przedstawiciel sektora finansowego okazał się hochsztaplerem: dla poszkodowanego posiadacza bankowego konta najmniejsze znaczenie ma fakt, czy pieniądze przepadły wskutek nieuczciwości czy „tylko” niekompetencji zarządu instytucji finansowej…
To właśnie system gwarancji depozytów umożliwia funkcjonowanie sektora finansowego jako „krwiobiegu gospodarki”. Nie ma co się oszukiwać: przy obecnym tempie rozwoju – gospodarczego, cywilizacyjnego, technologicznego – współczesnych społeczeństw po prostu nie stać na masowe przechowywanie oszczędności życia „w skarpecie”. Gromadząc nadmiarowe środki na rachunku bankowym, pozwalamy im pracować również dla dobra wspólnego. Otrzymywane z lokaty, funduszu inwestycyjnego czy konta oszczędnościowego odsetki to tylko jedna strona medalu; drugą jest wykorzystanie przez bank owych środków do stymulacji gospodarki. Jak w tej kategorii wypada nasz kraj, o tym wiemy nie od dzisiaj. Oczywiście, potrzeba odpowiedniej edukacji finansowej społeczeństwa, tak, aby nawyk systematycznego oszczędzania stał się oczywistością. Oczywiście, konieczne są zachęty ze strony władz – czy to w formie ulg podatkowych, czy dopłat do oszczędności, czy też jakiejkolwiek innej – aby gromadzenie środków na rachunku systematycznego oszczędzania było atrakcyjniejszą perspektywą aniżeli montaż sejfu w szafie w sypialni. Ale równie ważne – by nie rzec: ważniejsze – jest przekonanie obywateli, że powierzając swoje środki j a k i e j k o l w i e k instytucji przyjmującej depozyty w majestacie prawa, nie muszą w żadnym stopniu obawiać się ich utraty – przynajmniej do pewnego, dość wysokiego zresztą progu.
Tymczasem z „lekcji SKOK” płynie wniosek zgoła odwrotny. Zaiste, osobie nieobeznanej w meandrach rynku finansowego nietrudno zwątpić w bezpieczeństwo oszczędzania jako takiego – jeśli słyszy, że jedynie co piąta spośród kas znajduje się we względnie dobrej kondycji. Że pięć największych SKOK-ów już dwa lata temu miało ujemne fundusze własne. Ze w pozostałych kasach jedynie 40 proc. wykazało się wynikiem dodatnim. Że w 44 spośród 52 kas konieczne było postępowanie naprawcze. Wreszcie – że samoregulacja i nadzór wewnętrzny nad systemem kas (a raczej jego brak) stanowił jedynie dobitne potwierdzenie faktu, iż jedynym skutecznym rozwiązaniem w sektorze finansowym jest niezależny regulator. Taka sytuacja tworzą nieufność – i to nie tylko do samych bezpośrednich winowajców. Za grzechy poszczególnych kas, podobnie zresztą jak za patologie w sektorze pożyczkowym, rykoszetem obrywa cały sektor finansowy – z bankami na czele. A co najgorsze – straty w tej akurat dziedzinie są pod każdym względem trudne do oszacowania. Nigdy nie dowiemy się, ilu Polaków zniechęciło się do samej idei oszczędzania wskutek kolejnych informacji o nieprawidłowościach w kasach…
Niepowetowane straty dla gospodarki może przynieść również wykorzystanie środków Bankowego Funduszu Gwarancyjnego do spłaty wierzycieli SKOK. I nie chodzi tu wyłącznie o wymierne straty finansowe i ich konsekwencje w postaci rosnących składek na BFG – choć i tego aspektu nie możemy lekceważyć. Znacznie donioślejszy w skutkach jest jednakże precedens polegający na wykorzystaniu środków zgromadzonych przez sektor bankowy do ratowania podmiotów, które – nie bójmy się tego powiedzieć – znajdowały się na krawędzi istnienia jeszcze przed objęciem ich gwarancjami BFG. To tak, jakby ubezpieczeniem objąć bankruta – po czym z polisy likwidować szkody wynikłe z uprzedniego przecież bankructwa. Doprawdy – jeśli nie wiedza ekonomiczna, to przynajmniej zdrowy rozsądek powinien uzależnić objęcie poszczególnych kas gwarancjami od przeprowadzenia odpowiedniego audytu i wykluczenia niewypłacalności. Stało się inaczej – co otwiera furtkę do kolejnych roszczeń, kolejnych środowisk – które skutki własnej niefrasobliwości zapragną finansować z cudzego portfela. Na przykład rowerzyści zaczną domagać się, aby ze środków przekazywanych przez kierowców w ramach obowiązkowego OC pokrywać szkody spowodowane przez cyklistów. Później posiadacze czworonożnych pupili wystąpią z wnioskiem, aby zadośćuczynienie pogryzionym wypłacane było z OC rolników. I tak dalej, i tak dalej… oby jak najdalej od zasad demokratycznego państwa prawa, społecznej gospodarki rynkowej i tego wszystkiego, o co walczyliśmy poprzednie 45 lat, i co z lepszym lub gorszym skutkiem budowaliśmy przez ostatnie ćwierćwiecze. Warto przypomnieć, że jest to droga zasadniczo w jednym kierunku: raz przyznane przywileje niełatwo odebrać – czego przykładów w naszej historii mieliśmy aż nadto, od szlachty aż po górników.
„Od każdej reguły są wyjątki” – ta stara zasada sprawdza się świetnie, ale…w językoznawstwie. Na rynku finansowym nie ma miejsca na istnienie jakichkolwiek świętych krów, „radzących sobie świetnie” bez odpowiedniego nadzoru. Przykład SKOK powinien nas wszystkich jedynie umocnić w tym postanowieniu.