Różne drogi, jeden cel
Kilka lat temu - kiedy jeszcze Finowie dyktowali trendy na rynku urządzeń mobilnych, zaś twórca Windowsa dopiero ostrzył sobie zęby na skandynawskiego potentata, uśmiech wzbudzała anegdotka o tym, jak pewnego pięknego dnia Bill Gates zwrócił się do swej sekretarki:
– Idź i kup mi Nokię!
Jak przystało na korporację, polecenia nie trzeba było dwa razy powtarzać; po kilkunastu zaledwie minutach szefa zadzwonił telefon:
– Załatwione! – powiedziała sekretarka.
– O,to świetnie! – stwierdził uradowany Gates. – A mógłbym wiedzieć, jaki model pani wybrała?
– Zaraz… jak to… jaki… model? – odrzekła wyraźnie zakłopotana sekretarka, gniotąc w ręku… potwierdzenie nabycia pakietu kontrolnego akcji fińskiej spółki.
Poza aspektem czysto humorystycznym, powyższa dykteryjka niesie w sobie pewną prawdę ponadczasową; warto, po stokroć warto inwestować w innowacyjne przedsięwzięcia – niezależnie od tego, jak długo przyjdzie im samodzielnie funkcjonować na tym świecie. Nawet bowiem w przypadku spektakularnej porażki firma z potencjałem stanowi łakomy kąsek dla największych tego świata. Marka, technologie, organizacja pracy czy nawet tak przyziemne kwestie jak sieć dystrybucji – wszystko to sprawia, że innowacyjną spółkę również w stanie upadłości sprzedać można znacznie drożej aniżeli po przysłowiowej cenie złomu. Tylko… gdzie szukać tych innowatorów? Odpowiedź na to pytanie zdaje się podsuwać najnowsze opracowanie Unii Europejskiej – plan Junckera. Aż jedna czwarta inwestycji przewidzianych w tym planie przypaść ma na firmy z sektora MSP i mikro. I choć do słuszności wielu posunięć organów wspólnotowych nierzadko można mieć poważne wątpliwości, w tym akurat przypadku Bruksela się nie myli. To właśnie w garażach, piwnicach i na strychach, w warunkach nieskażonych tyleż koniecznym, co zabójczym dla otwartych umysłów ładem korporacyjnym i rutyną, rodzą się pomysły, które mogą przeobrazić świat. I nawet jeśli w opowieściach o warsztacie kowalskim Henry Forda, serwisie rowerowym braci Wright czy Stevie Jobsie żywiącym się przez pół roku wyłącznie jabłkami tkwi jedynie ziarnko prawdy, to jest to ziarno, które – rzucone na żyzną glebę gospodarki – może dać plon stu, a nawet tysiąckrotny.
Ale pomysłowym mikrusom nie wystarczy wsparcie wyrażone w biletach Narodowego Banku Polskiego czy jego europejskiego odpowiednika – choćby nawet miało być ono tak hojne, jak miliardy przeznaczone na dotacje celowe. Kiedy podczas ostatniej konferencji Idea Banku oglądałem… studio fotograficzne zaaranżowane w „oddziale innym niż wszystkie”, pojawiła się jedna refleksja: ktoś wreszcie pomyślał jak drobny, internetowy sprzedawca. Bowiem sektor mikro ma to do siebie, że wiele spraw załatwia się „po znajomości”, korzystając z życzliwości tych, którym kiedyś okazało się pomocną dłoń – albo na odwrót, wobec których właśnie w tym momencie zaciągamy dług wdzięczności. Pożyczona furgonetka od sąsiada, przechowanie letniego asortymentu przez zimę w garażu szwagra, prawnik – kolega ze szkoły piszący wzorzec umowy – najmniejszym firmom starczy to z powodzeniem za doradztwo, spedycję, logistykę. Jeśli instytucja finansowa zaczyna działać jak mały handlarz czy pan na taryfie – to może się opłacić obu stronom. Nie ma w tym żadnej przesady: sam przed laty prowadziłem sprzedaż w internecie i doskonale wiem, jakim problemem jest zrobienie estetycznej fotografii wystawianych produktów w domowym zaciszu, przy użyciu poczciwej „małpy” z zakurzonym obiektywem. Zdaję sobie sprawę jak ciężko zaprosić kontrahenta do domu, gdy na balkonie właśnie suszy się pranie a w łazience buszuje hydraulik. Z tych też powodów wdrażanie przez instytucję finansową kolejnych usług, mających za cel maksymalnie odciążyć biznesowy plankton i pozwolić mu się skupić na meritum – a przy okazji zaoferować jakże potrzebne młodej firmie finansowanie – nie zasługuje na nic innego, jak tylko stukrotną pochwałę. Tego nie zastąpi żadne działanie w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka czy innego – nie kwestionując pożyteczności dotacji dla szczęśliwców, którzy je otrzymali.
Skoro zaś o funduszach wspólnotowych mowa: mówi się coraz częściej, że miejsce tak popularnych dzisiaj dotacji zajmować będą w coraz większym stopniu unijne instrumenty zwrotne – na przykład te dostępne w ramach programów ramowych. Wielu widzi w tym nawet problem dla rozwoju polskiej gospodarki – tymczasem ja dodam od siebie tylko jedno słowo: Nareszcie! Doprawdy – trzeba być kompletnie ślepym, żeby nie dostrzegać wyższości pomocnej dłoni w postaci gwarancji kredytowej nad darowizną, choćby nawet obwarowaną tysiącem wymogów – bo do tego de facto sprowadza się istota instrumentów bezzwrotnych. Pamiętajmy bowiem o tym, że wszelka darmocha – tak, tak, dotacja bezzwrotna dla niektórych nie jest niczym innym jak darmochą właśnie – demoralizuje. Jakże wiele „startupów” zakładanych jest tylko i wyłącznie po to, żeby za wszelką cenę wyrwać dopłatę z któregoś programu operacyjnego, jakimś cudem przeczekać okres trwałości – i dalej kontynuować działalność w sposób nie mający nic wspólnego z innowacyjnością czy zgoła zwinąć „dobrze zapowiadające się, innowacyjne przedsiębiorstwo”. Jak powszechnym zjawiskiem jest przedstawianie pomysłów ordynarnie skopiowanych z istniejących na Zachodzie portali internetowych czy serwisów społecznościowych jako „innowacyjnych projektów” – wiedzą chyba tylko jurorzy kolejnych naborów, regularnie odrzucających setki czy nawet tysiące takich wniosków, a i tak co jakiś czas jeden czy drugi plagiat się prześliźnie. Instrument zwrotny – ot, choćby taki jak gwarancje w ramach programu COSME – cechuje się tym, że otrzymane w tej czy innej formie finansowanie kiedyś trzeba będzie zwrócić. Dla prawdziwego innowatora, gotowego na konsekwentną realizację swej światoburczej wizji, nie będzie to stanowić przeszkody – skutecznie zniechęci natomiast tych wszystkich, których jedyny przejaw kreatywności sprowadza się do tego, żeby, po podsumowaniu wszystkich kosztów, z obowiązkowym fakturowaniem wszystkiego, co tylko da się podciągnąć (księgowa pomoże…), z unijnej dotacji zostało jeszcze coś na konsumpcję.
Słowo „kredyt”, o czym niejednokrotnie już wspomniałem, wywodzi się od łacińskiego określenia wiary. I doprawdy, coś w tym jest na rzeczy. Zaiste, młodym kreatywnym po stokroć opłaca się zawierzyć. Podpisana w ostatni czwartek umowa pomiędzy Bankiem Gospodarstwa Krajowego a Europejskim Funduszem Inwestycyjnym niech się stanie zaczątkiem nowego podejścia do finansowania startupów – nie tylko zresztą nad Wisłą…