Prezes zarządu Deutsche Banku Polska: mieszanie polityki i biznesu to ryzyko dla państwa
Stanisław Brzeg-Wieluński: Skoro polskim bankom coraz bardziej brakuje kapitałów pozyskiwanych z lokat, to czy w obecnej ekipie rządowej może się pojawić pomysł, żeby dążyć do upaństwowienia coraz większej części tego sektora. To daje kontrolę nad inwestycjami na cele infrastrukturalne.
Krzysztof Kalicki – od 2003 r. prezes zarządu Deutsche Banku Polska oraz Country Manager Grupy Deutsche Banku w Polsce. Wykładowca uniwersytecki, profesor w Akademii Leona Koźmińskiego, autor niemal stu publikacji z dziedziny finansów i bankowości. Członek licznych rad nadzorczych, wiceprezes zarządu Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Ukończył Szkołę Główną Planowania i Statystyki (obecnie Szkoła Główna Handlowa) w Warszawie. Tam też uzyskał tytuł doktora habilitowanego i przez wiele lat pracował jako wykładowca w Katedrze Finansów Międzynarodowych. W latach 90. ub. wieku pracował w Ministerstwie Finansów, pełniąc kolejno funkcje: doradcy ministra finansów, dyrektora departamentu zagranicznego, a następnie sekretarza stanu, I zastępcy ministra finansów. Zanim podjął pracę w Deutsche Banku, pełnił funkcję wiceprezesa zarządu Banku Pekao S.A. Z Deutsche Bankiem Polska związany od 1998 r. W roku 2017 nagrodzony tytułem „Mecenasa Edukacji Finansowej” przez redakcję naszego miesięcznika. |
Krzysztof Kalicki: Mieszanie polityki i biznesu jest zawsze wyjątkowo szkodliwe i kosztowne dla państwa. Przypominam sobie, jak za czasów prezydenta Mitteranda znacjonalizowano banki we Francji. Już kilka lat później Paryż doszedł do wniosku, że go nie stać na banki państwowe – koszt ich utrzymania i dofinansowania oraz rządzące w nich mechanizmy polityczne, które wyciągały z nich pieniądze na ryzykowne projekty, wymusiły ich powtórną prywatyzację. Nasz sektor bankowy nie miałby problemów, gdyby nie to, że doskwiera mu chciwość sektora publicznego. To spowodowało, że rosnące koszty różnych błędów oraz pozasystemowych działań socjalnych – w tym polityki gospodarczej – zostały wprost przeniesione na banki. Wystarczy przypomnieć, ile pieniędzy już utopiono w SKOK-i, za ich błędy zapłacił sektor bankowy. Koszt odpowiedzialności za depozyty dziś ponoszą tylko banki – np. opłaty na BFG, podatek bankowy, fundusz pomocy na rzecz kredytobiorców, darmowe konta w ramach płatności podzielonych itp. Dodajmy do tego obniżki spreadów dla frankowiczów, stale rosnące koszty regulacyjne, które wymagają ogromnych nakładów informatycznych, zatrudniania ludzi, inwestycji w nową infrastrukturę, prowadzenia rozbuchanej sprawozdawczości.
Jakimś potworkiem legislacyjnym jest to, że banki muszą dziś naliczać podatek dochodowy od obciążenia w postaci podatku od instytucji finansowych i od wpłaty na BFG – w mniemaniu regulatorów te koszty i obciążenia są dochodami brutto banku, od których płaci on dodatkowo 19%. Dochodzi do takich paradoksów, że gdy tworzę rezerwę na podatek bankowy, to ona staje się podstawą wzrostu podatku bankowego i wydłuża mi sumę bilansową. To są zupełne nonsensy, a wszystko to stało się w ciągu paru ostatnich lat. Z tego powodu wiele instytucji zagranicznych zaczęło nabierać wątpliwości co do sensu dalszego inwestowania w Polsce. Dodajmy do tego kwestię frankowiczów, co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Wciąż reagujemy bardzo nerwowo na nawet niewielkie zmiany kursu CHF do PLN, ale zapominamy, że ujemna stopa procentowa CHF powoduje, że dziś frankowicz płaci za obsługę długu średnio mniej niż kredytobiorca złotowy. I tylko z powodu politycznego ktoś stale ten temat drąży. Proponowane do tej pory rozwiązania w sprawie frankowiczów mogły kosztować sektor bankowy nawet 80 mld zł, a dzisiejsze propozycje są bardzo niebezpieczne. Nikt się nie zastanawia nad tym, co się stanie z tymi bankami, które musiałyby te obciążenia zapłacić. Wiadomo, że to by oznaczało techniczne bankructwo dla wielu z nich. A kto wtedy miałby płacić nowe, rosnące składki na BFG, aby wypłacić gwarancje za depozyty zgromadzone w takich bankach? Takie działania mogą oznaczać prawdziwy armagedon finansowy całego kraju. I to może faktycznie doprowadzić do nacjonalizacji – gdyby się okazało, że po takim „przewalutowaniu” kredytów banki zostaną zdestabilizowane, a przecież do inicjacji takiego procesu wystarczy bankructwo jednego, nawet średniego banku. Kto pokryje te koszty, skoro już dziś brakuje w kraju kapitałów. W jak tragicznej sytuacji finansowej będą polityczni następcy obecnej ekipy rządowej? Czy ktoś na poważnie się nad tym zastanawia?