Polityczne przedszkole

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

W centrum programowym - cokolwiek to znaczy - Prawa i Sprawiedliwości, Jarosław Kaczyński wykazał się wczoraj daleko idącą niewiedzą. Najpierw w odniesieniu do ustawy uchwalonej "w dobrej wierze", która jakoby legła u podstaw potępionych, jakżeżby inaczej, w czambuł dodatkowych opłat za uczęszczanie dzieci do przedszkoli.

Potem w odniesieniu do statusu przedszkoli. Wbrew stwierdzeniom prezesa, rzecz idzie nie o przedszkola państwowe – takowych nie ma – lecz publiczne, a dokładnie samorządowe. W tym stanie rzeczy jedynie spontaniczne i szczere (mamo, czy będziemy na wszystkich kanałach?) dzieci, towarzyszące konferencji prasowej zdawały się pojmować faktyczny sens dyskursu.

Wypowiedź premiera Tuska, po spotkaniu z ministrami Katarzyną Hall i Michałem Bonim, była o tyle zaskakująca, że nikt nie wskazał źródeł, z których samorządy mają sfinansować wzrost kosztów opieki nad dziećmi i dodatkowych zajęć. Przedszkole to nie przechowalnia, tylko środowisko edukacyjne i wychowawcze.

Myślę, że rozumieją to i rodzice, i pedagodzy, i samorządowcy, którzy żyją w społecznościach, którym służą z woli swoich wyborców. Usprawnienie i zracjonalizowanie procesu sfinansowania wzrostu kosztów funkcjonowania przedszkoli nie mieści się w obszarze ogólnopolskiej debaty wyborczej. Sprawa dotyczy tysięcy placówek, tymczasem słyszymy o jednym, słownie jednym, strajku okupacyjnym rodziców, bo to niewątpliwie medialne.

Samorządy w wyniku noweli ustawy wykorzystują możliwości stworzone przez prawo. Odruch sprzeciwu wobec podwyżek ze strony rodziców jest naturalny i uzasadniony. Zabieranie w tej sprawie głosu przez polityków pachnie poszukiwaniem wyborczego paliwa, obliczonego na doraźny skutek, lecz bez faktycznego wpływu na rozwiązanie problemu. To jednak rozumieją nawet przedszkolaki.