Podatek od deszczówki, czy będzie mniej betonu wokół nas?
Robert Lidke: Pojawiają się różnego rodzaju inicjatywy, pomysły dotyczące rynku nieruchomości. Mówi się np. o wprowadzeniu podatku od deszczu. Miałby on objąć każdego właściciela nieruchomości o powierzchni większej niż 600 metrów kwadratowych, u którego istnieje, albo powstanie zabudowa wyłączająca powyżej 50 procent powierzchni biologicznie czynnej. W jaki sposób taki podatek może wpłynąć na deweloperów, na rynek mieszkaniowy?
Michał Sapota: Najprościej w taki, że te podatki, które na końcu będą płacone przez wspólnoty mieszkaniowe, będą dużo wyższe niż dotychczas i będą trafiały do budżetów. Nie wiem, czy samorządowych, czy państwowych. Na pewno nie spowoduje to tego, że spadnie liczba projektów deweloperskich.
A może będzie mniej wylewanego betonu?
Tak, tylko że problem polega na tym, że to nie jest chęć deweloperów, żeby ten beton lać. Bo dla nas każdy dodatkowy kubik betonu wylany czy w ziemię, czy na powierzchnię ziemi, to są koszty. Natomiast zawsze to wynika z przepisów, które mamy narzucone.
Chociażby dotyczące liczby miejsc postojowych, wymaganych na danej inwestycji. To powoduje, że deweloperzy muszą przekopywać hektary ziemi po to, żeby zrobić odpowiednią liczbę garaży podziemnych, a to, co się nie mieści pod ziemią, trzeba wykonać na terenie.
Bardzo często z jednej strony mówi się o tym, że powinniśmy dbać o środowisko, działać w tym kierunku, żeby zmniejszać liczbę samochodów. Z drugiej strony przepisy na dzień dzisiejszy są takie, że narzucają deweloperom betonowanie potężnych powierzchni ziemi, co jest moim zdaniem niepotrzebne.
Gdyby ten podatek był niższy dla tych podmiotów, które w pewien sposób gromadzą wodę deszczową?
Wykonanie odpowiednich instalacji do gromadzenia wody to są kolejne koszty, kolejne inwestycje, kolejna ingerencja w teren itd. Myślę, że dużo prościej byłoby jak największą część terenu zostawiać wolną od betonu, ograniczyć liczbę dróg wewnętrznych, chodników. Wtedy woda będzie w naturalny sposób zostawała na tych działkach.
To oznacza dla deweloperów, że będzie mniej dostępnych działek. Jeżeli duża część gruntów w atrakcyjnych miejscach będzie musiała być wolna od zabudowy, to znaczy, że ten grunt z punktu widzenia dewelopera będzie „zmarnowany”.
Mamy bardzo różne działki, w różnych miejscach. Jeżeli mówimy o zabudowie śródmiejskiej, w ścisłych centrach miast, to trudno tu oczekiwać, żeby istotne połacie zieleni zostawały na działkach deweloperskich.
Ten podatek jest obliczony na wzrost „daniny”, a nie na zmianę ludzi w podejściu do zagospodarowania przestrzeni
To już dzisiaj jest bardzo często gęsta zabudowa, i jest to zgodne z dotychczasowym sposobem myślenia o miastach. Śródmiejska zabudowa jest gęsta, ale ona jest i tego się już nie wyeliminuje.
Tutaj niewiele jest do zrobienia, natomiast im dalej od centrów miast, działki pod względem powierzchni są większe, zabudowa jest z kolei niższa, mniej intensywna.
Tu z kolei pojawiają się żądania wielu miast, gmin, które dla danego terenu oczekują odpowiedniej liczby miejsc parkingowych, najczęściej na jedno mieszkanie wynosi 1,5 lub 2 miejsca. A to z kolei powoduje bardzo dużą ingerencję w teren, żeby te miejsca postojowe zapewnić.
Czyli z jednej strony narzucenie podatku obciąży najpierw deweloperów, choć trudno jeszcze powiedzieć, jak ten podatek będzie skonstruowany, a następnie mieszkańców.
Ten podatek jest obliczony na wzrost „daniny”, a nie na zmianę ludzi w podejściu do zagospodarowania przestrzeni, bo ta przestrzeń jest najczęściej zagospodarowywana na podstawie innych przepisów czy decyzji administracyjnych.