Parcie na szkło

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Większości osób publicznych dziennikarze potrzebni są głównie do tego, aby tworzyć peany na ich cześć i przeprowadzać gloryfikujące wywiady. Przynajmniej tak im się wydaje, pewnie z głębokiego przekonania, że to tylko kwestia ceny, bo wszystko i każdego można kupić. Chyba dlatego okazują takie zdumienie, że są tacy, dla których jest to kwestia charakteru, wolności prasy i niezależności.

Ostatni sopocki przypadek oficjalnej odmowy udzielania wywiadów jednemu z dziennikarzy TVP Gdańsk jest jednak na tyle kuriozalny, że warto mu się przyjrzeć bliżej. Oto prezydent Sopotu pisze oficjalny donos na tę osobę do jego szefa nie z powodu uchybień zawodowych, ale z powodów sądowego sporu z nim sprzed dekady. I jednocześnie zapowiada, że sopoccy urzędnicy nie będą z tym konkretnym dziennikarzem rozmawiać. W rezultacie za prawem do równego dostępu do informacji dla wszystkich dziennikarzy musiał się upomnieć Rzecznik Praw Obywatelskich. Ale Prezydent i tak wie lepiej, dzieląc dziennikarzy na lepszych i gorszych.

Jakiś czas temu Igor Janke w artykule  „Jak zabić gazetę powiatową” opisywał  metody niszczenia lokalnej prasy i dziennikarzy. Bo samorządowa władza – jak się okazuje – wykazuje się ogromną pomysłowością i energią w celu pozbycia się ze swojego małego podwórka niewygodnego tytułu czy „zbyt” dociekliwego  dziennikarza.  Na ten sam temat znalazłem też wtedy bogato zilustrowany konkretnymi lokalnymi przykładami artykuł w tygodniku „Polityka”, w którym przywołano też sopocki przykład. Otóż jeden z sopocian złożył w magistracie pismo do władz miasta z opisem – jego zdaniem – nieprawidłowości w miejskiej placówce. Sprawa nie skończyła się – co wydawałoby się wręcz oczywiste – sprawdzeniem tych zarzutów i wyjaśnieniem. Skończyło się za to sprawą sądową, wytoczoną przeciwko temu mieszkańcowi, co opisała rzeczowo dziennikarka. „Polityka” jest zbyt poważnym pismem, aby zarzucać jej stronniczość. Ale na poziomie lokalnym wygląda to już zdecydowanie gorzej. „Narzędzi do niszczenia niezależnej prasy jest wiele. I samorządowe władze często ich używają” – pisał w swoim tekście Igor Janke. Procesy sądowe, presja na właścicieli tytułu, wydawców czy reklamodawców. „Z niewygodnymi pismami – pisał Janke, przytaczając konkretne przykłady –  walczy się na wiele sposobów” (…)

Mechanizmy rynkowe nie zawsze są w stanie obronić medialny biznes. Małe, prywatne media, kiedy staje naprzeciwko nich samorządowa machina, zasilana pieniędzmi podatników, są zwykle na straconej pozycji. Wiele lokalnych samorządów praktycznie już może działać bez żadnej kontroli„.

Konstatacja tyleż smutna, co prawdziwa. Faktem jest, ze wielu samorządowych włodarzy czuje niemal całkowitą bezkarność, wspierając się zastępami rzeczników prasowych, biurami prawnymi czy też samorządowymi komórkami promocji, które zbyt często zmieniają się w tubę propagandową i narzędzie do gloryfikacji swojego mocodawcy. Te działania połączone są jeszcze często z nieodpartym parciem na szkło i mikrofon lokalnego udzielnego władcy oraz jego dążeniem do całkowitej monopolizacji informacji i zwalczaniem wszelkich przejawów krytycyzmu. Dlatego, jak pisze Igor Janke, tak łatwo lokalny rynek medialny zmienić wręcz w karykaturę niezależnej prasy, gdzie wszystko podporządkowane jest woli jednego mocodawcy i nikomu za bardzo nie opłaca się „podskakiwać”. Na szczęście, nie każdego jeszcze można kupić…

Wojciech Fułek