„Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…”

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Sopot stanowił dla mnie zawsze prywatne, osobiste centrum wszechświata. To mojemu (od urodzenia) miastu poświęciłem ponad ćwierć wieku samorządowej aktywności i o nim napisałem najwięcej swoich książek. To na pewno wciąż dla mnie najważniejszy temat, od którego raczej nie wyzwolę się już do końca swojego życia. Ale zbyt bliska perspektywa często zniekształca ogólny widok, zatem zawsze - jak w muzeum czy galerii - warto spojrzeć na piękny obraz z odpowiednim dystansem, żeby dostrzec wszystkie detale i szczegóły.

Co jakiś czas spotykam się na kawie z przemiłym Panem Kazimierzem, jednym z ewidentnych  sopockich pasjonatów, który  czasami pokazuje mi  moje miasto właśnie z zupełnie innej strony. Zbyt często poruszałem  już temat niebezpiecznego kierunku, w którym Sopot od pewnego czasu  nieuchronnie (?) zmierza, a który dziennikarze nazwali „nocną imprezownią dla każdego i na każdą kieszeń”. Akurat Pan Kazimierz uważa, że to określenie jest trochę za mocno eksponowane, bowiem Sopot ma wiele innych twarzy, które trochę równoważą nocne atrakcje, zachowania i hałasy, dotkliwie dokuczające części mieszkańców. Ale jednocześnie zwrócił mi uwagę na jeden z aspektów tej, nie tylko przecież nocnej, popularności Sopotu. 

Przez cały rok Pan Kazimierz (skądinąd dyplomowany przewodnik PTTK)  wczesnym rankiem spaceruje sobie dla zdrowia wzdłuż sopockiej plaży nadmorską alejką. Dokumentuje też dziwne rzeczy, dziejące się w pasie wydm, który – powtarza się to od kilkunastu lat i nikt nie potrafi sobie z tym poradzić – pełni dla wielu osób rolę sypialni, bawialni i publicznej toalety. Ba, powstają tam całe ekskluzywne „apartamenty”, wyposażone w materace, koce, stoliki czy kartonowe meble. Wydmy wydają się tym nieproszonym lokatorom nie tylko – o dziwo – miejscem bezpiecznym, ale i wręcz „eksterytorialnym”, w którym nie są  niepokojeni przez kogokolwiek. To ziemie – w pewnym sensie – niczyje, na którymi jurysdykcję formalną ma Urząd Morski, w związku z czym dzierżawcy czy gospodarze plaż czują si ę zwolnieni z obowiązku ich dozoru i sprzątania, i w konsekwencji unikają jakichkolwiek interwencji. I jeśli zanieczyszczenia na plaży czy alejce spacerowej są widoczne  i sprzątane regularnie, tak na wydmy rzadko zapuszczają się strażnicy miejscy, nie mówiąc o policji, czy służbach porządkowych. Mieszkańcy czy turyści też raczej nie zapuszczają się  na teren wydm, odstraszeni oficjalnymi zakazami Urzędu Morskiego. Tylko kto egzekwuje nagminne łamanie tych zakazów, zwłaszcza w okresie letnim, kiedy wydmowa roślinność skutecznie zasłania bujne życie towarzyskie i uczuciowe,  nie wspominając już o jego aspektach fizjologicznych?

Oczywiście nie jest to tylko problem sopocki, ale letnia popularność kurortu działa również na lokatorów wydm jak magnes. Bo na gościnnych występach łatwiej tu  o kilka dodatkowych złotych zarobku. To właśnie bohaterowie mojej opowieści  opanowują też latem wszystkie miejskie przyplażowe parkingi, domagając się jakieś dodatkowej gratyfikacji za wskazanie wolnego miejsca  (skądinąd osobno płatnego) i „przypilnowanie auta”. 

Pan Kazimierz przygotował cały zestaw atrakcyjnych fotografii, dokumentujących rozmaite „atrakcje” wydmowego życia sopockiego. Nie mam oczywiście jakiegoś genialnego pomysłu na natychmiastowe rozwiązanie tego problemu. Ale może  moi niezawodni czytelnicy coś wymyślą? Bo jakieś rozwiązanie problemu niechcianych lokatorów na plażowych wydmach na pewno przyda się wszystkim nadmorskim miejscowościom.

Wojciech Fułek