Kolumnę Zygmunta tanio sprzedam
W starożytnej Fenicji zawód złodzieja wykonywany był całkowicie legalnie - taką wizję zawarł na łamach "Faraona" Bolesław Prus. Jesli wierzyć genialnemu pisarzowi, feniccy protoplasci Szpicbródki mieli nawet swój cech, a także kodeks dobrych praktyk - regulujący zasady działania mistrzów wytrycha. Nie trzeba oczywiście dodawać, iż gros dochodów złodziejskiej braci pochodził ze "znaleźnego, wypłacanego przez okradzionych. Koncepcji takiej - choć we wspólczesnym, cywilizowanym świecie wydaje się ona ze wszech miar niedopuszczalna - trudno omówić jednego: konsekwencji. Złodziejstwo bowiem można albo bezwględnie tępić - albo, jak pradawni Fenicjanie, usankcjonować. Tertium non datur.
Niestety, owej konsekwencji zabrakło rodzimym organom ochrony konsumenta, które już od kilku lat – z pożałowania godnym skutkiem – próbują rozwiązać problem tzw. serwisów pobieraczkowych. Kolejnym, idącym już w miliony karom nakładanym na operatorów tego typu portali przez UOKiK towarzyszą wykrętne wypowiedzi przedstawicieli wspomnianego urzędu odnośnie ważności „umów” – a w konsekwencji również i roszczeń, jakich mogą obawiać się konsumenci. W konsekwencji osoby zastraszane przez internetowych cwaniaków nigdy nie mogą mieć stuprocentowej pewności, czy przesyłane mailem pogróżki pewnego dnia nie zmaterializują się w postaci sądowego nakazu zapłaty, którego UOKiK-owskie oskarżenia o misselling z urzędu nie powstrzymają.
Tymczasem cały problem z czysto logicznego punktu widzenia w ogóle nie powinien zaistnieć w cywilizowanym państwie. Istotą problemów z pobieraczkiem i jego następcami bynajmniej nie jest żaden misselling – o takowym mozemy mówić w przypadku prawdziwej transakcji handlowej – tylko zwykłe, ordynarne oszustwo. Jak bowiem inaczej nazwać sytuację, kiedy „przedsiębiorca” żąda opłaty w wysokości od kilkudziesięciu do nawet kilkuset złotych za dostęp do bezpłatnej, społecznościowej sieci, wrzucenie CV osoby ubiegającej o pracę na nieodwiedzany przez nikogo serwer czy też „udostępnianie” danych i bez pośrednictwa „szacownej” firmy dostępnych dla wszystkich na stronach KRS czy ewidencji działalności gospodarczej? Przed laty, w międzywojennej Warszawie, trafiali się jegomoście oferujący przyjezdnym… Kolumnę Zygmunta po wyjątkowo okazyjnej cenie – i to jest przykład porównywalny z biznesem „w stylu pobieraczka”. Mozna domniemywać, że gdyby w tamtej sprawie głos zabrali współcześni obrońcy konsumentów – skończyłoby się na stwierdzeniu missellingu, polegającego na „wprowadzeniu klienta w błąd poprzez podanie nieprawidłowych wymiarów królewskiej szabli”. Tymczasem prawo cywilne jest jednoznaczne: w jednym i drugim przypadku tak naprawdę nie doszło do zawarcia żadnej umowy. Koniec i kropka.
Niestety, brak odgórnego uznania wszystkich transakcji dokonywanych przez pobieraczka et consortes za niebyłe nie jest wyłącznie „zasługą” organów ochrony konsumenta. To przede wszystkim kwestia potwornej inflacji prawa, z jaką mamy do czynienia już od dłuższego czasu. Przed laty, gdy głównym instrumentem regulujacym zasady zawierania umów i powstawania zobowiązań był kodeks cywilny, dla każdego było oczywiste że transakcja handlowa musi mieć powiązanie z przeniesieniem prawa do towaru, wykonaniem usługi czy skorzystaniem z wartości niematerialnych (np. prawa autorskiego). Dziś unijne dyrektywy jak i nasze polskie ustawy regulujące dogłębnie zawieranie umów w poszczególnych branżach liczą po kilka tysięcy stron każda, i… jest jak jest. Nikt, łącznie z przedstawicielami organów stojących na straży prawa, nie jest w stanie autorytatywnie ogłosić nieważności umów zawartych z cwaniakiem – w obawie, iż ten ostatni (wspierany, rzecz jasna, przez wyspecjalizowaną w takiej tematyce kancelarię prawną) za chwilę wyciągnie mało znany zapis w ustawie, rozporządzeniu, orzeczenie Sądu Najwyższego w składzie siedmiu sędziów – potwierdzające, iż interes jest czysty jak łza. Stąd owe asekuranckie oskarżenia o misseling, stąd wreszcie obszerna nowelizacja prawa konsumenckiego wyznaczajaca restrykcyjne wymogi dla wszystkich podmiotów działających w branży e-commerce (ku utrapieniu tych uczciwych, rzecz jasna – cwaniak i tak sobie poradzi, nie bójmy się…) – choć znacznie prościej, skuteczniej i taniej byłoby skorzystać z dorobku starożytnych Rzymian, w znacznej części przeniesionego i do rodzimego prawa cywilnego…
Oddzieleniu zboża od kąkolu na niwie biznesowej nie sprzyja również współczesna popkultura. Jeszcze sto lat temu każdy wiedział, iż „bez pracy nie ma kołaczy”, czy też – jak powiedział bynajmniej nie kojarzony z liberalizmem gospodarczym Jezus Chrystus – „kto nie pracuje, ten nie je”. Dziś ów aksjomat jest powszechnie kwestionowany – i nie chodzi tylko o głoszoną przez Miltona Friedmana wizję podatku negatywnego, czyli miesięcznej wypłaty, przysługującej od państwa każdemu obywatelowi bez wyjątku. Chodzi raczej o dziesiątki najrozmaitszych furtek – pozwalajacych tym, którzy nie skalali rąk pracą, funkcjonować w społeczeństwie przez długie lata. Kiedyś nawet w show-biznesie trzeba było nieźle się natyrać, żeby stać się bożyszczem tłumów – że wspomnę tylko Jana Kiepurę czy Elvisa Presleya. Obecnie popkulturowe portale zdominowane są przez tabuny „celebrytów” – uczestników reality show, ludzi pozbawionych w równym stopniu kompetencji co chęci do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Kariery takich „artystów” nie trwają z reguły długo – na tyle jednak długo, by kolejne pokolenia zarazić wizją świata, w którym jako sposób na życie opłaca się wybrać żałosny los trutnia. Nie owijajmy w bawełnę – spora część użytkowników wspomnianego pobieraczka dołączyła do serwisu skuszona zapewnieniami, ze korzystanie z niego jest DARMOWE. O tym, że nie ma darmowych lunchów, osoby te zdążyły oczywiście zapomnieć… Trudno się dziwić, iż w świecie, w którym powiązanie między wykonaną pracą a zapłatą jawi się jako anachronizm, cyniczni oszuści mają więcej do powiedzenia aniżeli kiedykolwiek w historii.
I jeszcze jedno. Pieniądze nie biorą się znikąd. Za tę awersję do pracy i uczciwego zarabiania pieniędzy w ostatecznym rozrachunku ktoś musi zapłacić. Płacą ci, którzy codziennie wykonują czynności potrzebne dla społeczeństwa: przemysł, handel, transport, banki, towarzystwa ubezpieczeniowe i setki tysięcy małych biznesów. Płacą też miliony zwykłych Kowalskich i Nowaków, zatrudnionych we wspomnianych przedsiębiorstwach. Ci, którzy odpowiadają za gospodarczy ład w tym kraju, rzucają im kolejne kłody pod nogi – pod hasłem „wyeliminowania patologii” w kolejnym sektorze gospodarki. Czas powiedzieć: dość! Jeżeli troska o bezpieczeństwo obrotu gospodarczego jest dla rządzących priorytetem, niech walka z patologiami przypomina raczej precyzyjną operacje antyterrorystyczną, wymierzoną jedynie w oszustów, a nie – jak to ma miejsce obecnie – dywanowy nalot, po którym cały segment rynku przez długie miesiące leczy rany. Jeśli zaś władze z góry zakładają fiasko skutecznej walki z oszustami – może przyjmijmy opcję fenicką? Nie byłoby to chyba gorsze od modelu, w którym walcząc ze złodziejstwem szkodzi się milionom uczciwych – po to tylko, by po kilku miesiącach przyznać się do mniej lub bardziej spektakularnej porażki.