Jeśli uniknie katastrofy, nasz świat nie zwolni marszu naprzód
W jednym z naturalnych wyjaśnień spowolnienia przywołuje się przykład długodystansowca tracącego z każdym kilometrem ochotę na podkręcanie tempa. Dostrzegalnym tego sygnałem, niemającym jednak (jeszcze?) znaczenia makroekonomicznego, jest postawa części młodych ludzi na Zachodzie, rezygnujących z nieustających starań o kolejne dobra materialne. Jednak zaraz po jednym – biegacze stają do następnych biegów.
Badanie Manifesto Project
Są oznaki, że także dorosły świat polityczny przestaje postrzegać wyścigi na wzrost gospodarczy za klucz otwierający podwoje prowadzące do władzy. W Niemczach prowadzone jest przedsięwzięcie pn. Manifesto Project. Jego uczestnicy analizują programy wyborcze partii z ok. 60 państw świata.
Jeszcze w połowie lat 60. ubiegłego stulecia frazy pro-wzrostowe były w programach partyjnych liczniejsze od anty-wzrostowych. Dziś te „pro” stanowią w krajach OECD zaledwie ok. 5 proc. wyodrębnionych wyrażeń, a te „anty” aż ok. 30 proc. Przejawia się to m.in. w rzadszym zachwalaniu korzyści czerpanych z gospodarki rynkowej i częstszych niż dawniej pozytywnych odniesieniach do rządowej kontroli nad gospodarką.
Wśród przyczyn zwolnienia tempa wzrostu na Zachodzie wymieniana jest (często na pierwszym miejscu) kwestia demograficzna, a mianowicie coraz wyższy udział w populacjach ludzi w wieku emerytalnym i tuż przedemerytalnym w połączeniu z mniejszą ochotą młodych osób na posiadanie dzieci, a zwłaszcza więcej niż dwójki potomstwa.
Skutek w postaci kurczenia się zasobów siły roboczej oraz popytu jako siły napędowej gospodarki jest oczywisty. Dochodzą do tego dreszcze, które wywołuje u prognostów widmo załamania się większości systemów emerytalnych zbudowanych na podobieństwo piramid finansowych.
Dlaczego kurczą się zasoby „siły roboczej”?
Wywody obarczające dużą winą tendencje demograficzne wydają się logiczne, ale czy to naprawdę czynnik decydujący? W ubiegłych stuleciach zasoby siły roboczej były praktycznie niezmierzone, ale z braku wykształcenia wyrobników i lepszych metod wytwórczych wydajność pracy była śmiesznie mała.
Kiedyś robotnicy musieli tyrać, dziś bardziej niż rękoma muszą ruszać głową, a dzięki postępowi technicznemu przez wiele dekad wydajność rosła nieustannie. W 1870 r. średnia liczba godzin przepracowanych w Niemczech wynosiła 3284, w 2017 r. spadła do 1354.
Teraz świat ma za sobą trzy lata dużych i okresowo wielkich ograniczeń w świadczeniu pracy z powodu pandemii. Wbrew kasandrycznym przepowiedniom gospodarka globalna nie padła jednak na kolana, choć łatwo oczywiście nie było i nadal nie jest.
Brytyjski ośrodek badawczy Office for Budget Responsibility (OBR) oszacował, że w XIX wieku średnioroczny wzrost wydajności wyniósł na Wyspach ok. 1,1 proc. natomiast w wieku XX – 2,1 proc. Różnica na korzyść ubiegłego stulecia jest w omawianym kontekście charakterystyczna, ponieważ w jego trakcie gwałtownie spadała intensywność pracy mierzona liczbą przepracowanych godzin.
W 1900 r. Wielką Brytanię zamieszkiwało 41 mln osób, obecnie prawie 68 mln, więc przybyło dużo ludzi. Postęp w metodach wytwarzania i gospodarowania jest jednak w państwach rozwiniętych na tyle wielki, że podołał ekspansji demograficznej.
Przypadek Japonii
Tak jak wcześniej nie zabrakło miejsc pracy, tak jutro nie będzie problemu wakatów, przy czym mówimy o tzw. długich okresach, a nie o bieżących fluktuacjach. Pomijając relatywnie krótkie okresy dostosowań oraz lata przerośniętych boomów, w czasach czipów i przysposabiania sztucznej inteligencji (ang. AI, pol. SI) brak ludzi do pracy nie będzie żadną przeszkodą gospodarczą.
Przykładem służy stara jak babcia z dziadkiem – Japonia, gdzie i „wzrost” zdarza się ujemny, a żyje się tak dobrze jak niemal nigdzie indziej w świecie. W Japonii nie lubią obcych, więc nie posiłkują się imigracją, która jest już i będzie coraz bardziej dla Północy niczym silikon na dziury.
Rezerwuar pracy w krajach tzw. Południa jest olbrzymi, a jego jakość stale rośnie. W Indiach działa ponad 1000 uniwersytetów, a kraj ma najwięcej studentów w świecie w liczbie 37 milionów w 2020 r. W czołówce globalnej są też piąte pod tym względem Filipiny i ósma Indonezja. Do poziomu Harvardu i Oxbridge w państwach azjatyckich wprawdzie daleko, ale raczej nie o wiele dalej niż Polsce.
W obliczu kryzysu z lat 30. minionego wieku amerykański ekonomista Alvin Hansen ukuł wówczas termin secular stagnation oznaczający uporczywy zastój ekonomiczny. W czasie kryzysu finansowego 2008-2009 pojęcie to zostało odkurzone. Uczynił to ekonomista z Harvardu Larry Summers konstatując, że starzejące się społeczeństwa więcej oszczędzają, relatywnie mniej wydają, więc słabnie silnik popytowy napędzający wzrost.
Brakuje pomysłu na świat?
Fakty się zgadzają, ale wnioski, że świat, w tym zachodni, wpadnie w kłopoty z powodu zbyt wolnego wzrostu są nietrafne. W czasie średniowiecznej epidemii dżumy kraje europejskie potracały nawet połowę i więcej mieszkańców. Tragedia była niewyobrażalna, ale ludzkość nie utraciła swych zdolności.
We wspomnianej wyżej analizie OBR najbardziej fascynująca jest konstatacja, że w XIX i XX wieku średnioroczne tempo wzrostu PKB było takie samo i wyniosło w Zjednoczonym Królestwie po 2,1 proc. w obu stuleciach. Czyżby zatem problem postawiony w pierwszych zdaniach był wydumany?
Moim zdaniem tak. W długim horyzoncie dzisiejsza sytuacja nie odbiega od wielowiekowej normy. Zaniepokojenie bieżącymi kłopotami ekonomicznymi jest uzasadnione, ale jeśli wykluczyć z prognoz katastrofy środowiskowo-klimatyczne i wojenne, to wybiegający w dalszą przyszłość strach „co to będzie, ach co to będzie” jest nie na miejscu.
Dziś nie wzrost jest problemem, a brak realistycznych pomysłów jak uczynić świat znośniejszym i jak uchronić go przed następstwami zmian klimatycznych wywołanych działalnością człowieka oraz jak zasypywać wielkie rowy nierówności między umownym Południem a Północą globu. Samo tylko zasypywanie tych rowów byłoby niezwykle silną odskocznią.
Ale to nie wszystko. Na kilka miesięcy przed przedwczesną śmiercią w 2020 roku inny ekonomista z Harvardu Alberto Alesina opublikował wraz kolegami z IMF i Georgetown University pracę pt. „Structural reform and elections: evidence from a world-wide new dataset”. Na podstawie danych z 90 państw świata za lata 1973-2014 autorzy wywodzą, że reformy liberalne są źródłem korzyści gospodarczych, tyle że te korzyści materializują się stopniowo przez długi czas, więc wyborcy nie kojarzą zazwyczaj czemu i komu zawdzięczają prosperity (lub kłopoty z ich braku).
W końcu badanego przez tych autorów okresu reformy zwolniły. W obliczu trudności sięgnięto po najłatwiejsze rozwiązania, luzując np. politykę monetarną i fiskalną, wyklinając racjonalne postawy np. poprzez nadanie słowu „austerity” (wstrzemięźliwość) podźwięku wyzwiska, wmawiając ludziom, że to „rząd wie najlepiej”.
Luz miał pomóc zwykłym ludziom, lecz zamiast tego wykarmił rynki finansowe aż do przeżarcia i wymiotów. Nic dziwnego, że Microsoft chce zapłacić za prawa i ludzi od gry komputerowej „Call of duty” 69 miliardów dolarów. To ogromne pieniądze równe PKB Chorwacji lub Wybrzeża Kości Słoniowej. Niesamowite, nieprawdaż?
W zbliżonym kontekście przykładem jaskrawieje Polska. Podwaliny pod dobre ostatnie kilka lat zostały u nas położone nie przez dzisiejszych populistów. Uczynili to wczorajsi reformatorzy, uparcie ciągnący nas przez długie lata w stronę rozwoju, którzy w 2015 r. przegrali jednak w ludowym konkursie na recepty.