Dlaczego wybory kosztują coraz więcej, i czy nie można tego zmienić?

Dlaczego wybory kosztują coraz więcej, i czy nie można tego zmienić?
Jan Cipiur Fot. Autor
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Wydatki na wybory amerykańskie odbywające się w tym roku zbliżą się do 11 miliardów dolarów. Będą o miliard, dwa większe od PKB takich sporych przecież państw jak Haiti, Rwanda, czy Tadżykistan i o tyle samo mniejsze niż produkt Mongolii lub Gwinei.

Jan Cipiur: Powiązania z grubymi rybami i w ogóle z biznesem stają się w Ameryce najważniejszym atutem kandydatów na urzędy i stanowiska wybieralne #USA #Wybory

W bliższym nam porównaniu na wybory prezydenta i członków obu izb kongresu Amerykanie wydadzą w 2020 r. mniej więcej tyle, ile my z obecnego budżetu centralnego na obronę narodową lub łącznie na obsługę długu publicznego (27,6 mld zł) i wymiar sprawiedliwości (15 mld zł).

Amerykanie niezadowoleni z rosnących kosztów wyborów

Amerykanom nie podoba się to coraz bardziej. Wg Center for Responsive Politics (w opisowym tłumaczeniu – centrum polityki zgodnej z potrzebami), 20 lat temu wydatki wyborcze wyniosły nieco ponad 4,6 mld dolarów, w tym kandydaci do kongresu zapłacili 2,5 mld dol., a resztę George Bush młodszy i Al Gore oraz pozostali pretendenci do Białego Domu.

Ponad dwukrotny wzrost rachunków wyborczych to skutek werdyktu Sądu Najwyższego USA sprzed dziesięciu lat, że obowiązujące wtedy zakazy finansowania kampanii wyborczych przez przedsiębiorstwa i związki zawodowe były niezgodne z konstytucją.

Finanse i wybory, śliska sprawa

W tym roku mniej niż jedna czwarta środków gromadzonych przez komitety wyborcze to tzw. małe datki o wartości poniżej 200 dolarów jeden.

Ich udział wzrósł z 14 proc. w poprzednim cyklu wyborczym w 2016 r., prawdopodobnie w wyniku coraz bardziej głębokiego podziału kraju i coraz gorętszych postaw obywateli, ale nie osłabia to wniosku, że najbardziej liczy się wsparcie krezusów.

To powiązania z grubymi rybami i w ogóle z biznesem stają się w Ameryce najważniejszym atutem kandydatów na urzędy i stanowiska wybieralne. Wpłaty od nich stanowią prawie 40 proc. całości, a stu najhojniejszych przekazało w tym roku łącznie aż 756 milionów.

Można mówić, nie nasze małpy, nie nasz cyrk, co nas to obchodzi. Tak jak nie wszystko dobro, tak i nie wszystko zło jest z Ameryki, ale wpływ na cały świat ma ciągle jednak wielki.

Gdyby była wzorem cnót, i u nas byłoby do procesu wyborczego tylu istotnych zastrzeżeń, jakie jednak mamy.

W rolę wielkich korporacji wstąpiły u nas mianowicie wielkie telewizje, tyle że ta państwowa finansowana jest nazbyt hojnie przez polityków zainteresowanych utrzymaniem władzy.

Oto wasz doża

Coraz bardziej natarczywa staje się zatem refleksja, że tyle w tym manipulacji i konszachtów, że do luftu z takimi wyborami.

Zapytają zaraz, a co w zamian? Kto sięgnie do wyższych półek, znaleźć może zakurzone bardzo księgi, a w nim taki oto opis spraw, które działy się przed wiekami w Wenecji.

Władzę sprawował tam „od zawsze” najwyższy urzędnik z monarszym blaskiem zwany dożą. Wczesnośredniowieczny stan umysłów nakazywałby dziedziczenie tego urzędu, ale szybko stał się on obieralny.

Lud Wenecji miał głos, który wyrażany był podczas arengo, czyli zgromadzenia wszystkich obywateli. Jednak arenghi stały się z czasem synonimem rządów motłochu i po kilku stuleciach uznano, że powierzanie ogółowi spraw wagi państwowej szkodzi Republice.

Szczegółów jest mnóstwo, ale najważniejsze okazało się wówczas ustanowienie Wielkiej Radę liczącej 480 prominentnych obywateli, którzy wyznaczali ze swego grona 11 elektorów i ci dopiero wybierali dożę.

Prawa wyborcze ludu nie zostały zniszczone doszczętne, bowiem każdy nowy doża musiał być przedstawiany Wenecjanom w Bazylice św. Marka słowami „Oto wasz doża, jeśli taka wasza wola”.

Narastały jednak wśród możnych obawy o zagarnięcie władzy przez wielmożę zbyt ambitnego lub pozbawionego skrupułów. Wymyślono zatem i wdrożono piekielną procedurę nie do spamiętania.

Zaczynało się od chłopca na posyłki. Najmłodszy członek tzw. signorii wychodził „na miasto”, gdzie zgarniał jakiegoś przypadkowego chłopca i prowadził go do sali. Czekali w niej członkowie Wielkiej Rady liczący 30 lat i więcej – młodsi byli z procedury wykluczeni.

Chłopiec ów zwany ballotino (stąd właśnie głosowanie po angielsku to ballot) losował 30 członków Rady. Z tej trzydziestki losował następnie dziewięciu. Dziewiątka ta wybierała czterdziestu, przy czym każdy z tych czterdziestu musiał dostać co najmniej 7 głosów aprobaty.

Potem było kolejne losowanie, które wyłaniało z czterdziestki dwunastkę, a ta dwunastka wybierała dwudziestu pięciu z których każdy musiał dostać minimum 9 głosów, a więc poparcie w wysokości 75 proc.

Z tej dwudziestki piątki członków Wielkiej Rady wyłonionych po pięciu już etapach procedury znowu losowano dziewięciu, a oni wybierali czterdziestu pięciu, każdego co najmniej siedmioma głosami, czyli każdy wybrany dalej musiał mieć aprobatę 77,8 proc. tego kolegium.

Tu znowu wkraczał ballotino, losując jedenastu, którzy wybierali czterdziestu jeden – na tym etapie poziom wymaganej aprobaty dla każdego wynosił 9 z 11 możliwych do oddania głosów, czyli 81,8 proc.

Dopiero tych czterdziestu jeden wybierało dożę, który w tych okolicznościach nie mógł być księciem z przypadku.

Z dzisiejszego punktu widzenia rzuca się natychmiast w oczy brak powszechności wyborów wenecjańskich. Czynne i bierne prawo wyborcze przysługiwało bardzo ograniczonej liczbie obywateli.

Wprost lub pośrednio działało kilka cenzusów: po pierwsze cenzus pozycji, wpływów i majątkowy odzwierciedlany członkostwem w Wielkie Radzie.

Był też cenzus wieku: dziś jeszcze młodziaki, żeby nie powiedzieć – chłystki, ale w średniowieczu poważni ludzie w wieku do lat 30, nie byli dopuszczeni do procedury wyboru doży.

Osiem etapów wyborczych w postaci kolejnych losowań i głosowań zmniejszało z jednej strony element przypadkowości, a z drugiej ryzyko udanej ustawki.

Wielka Rada była reprezentantem tylko jednego kręgu obywateli, w którego obrębie było miejsce wyłącznie dla szlachetnie urodzonych i bogatych kupców, głównie ze „starych” familii. Kluczem wyborczym była pomyślność Republiki, która zależała od handlu oraz jego bezpieczeństwa i ekspansji.

Ambicje wyrastające ponad ten cel i obszar były rugowane przez skład Wielkiej Rady i procedurę wyborczą.

Republika Wenecka przetrwała długie wieki także dzięki takiemu właśnie systemowi wyłaniania władz i konserwowania elit. Niezwykłe jest to, że zewsząd otaczały ją monarchie i satrapie, a żeglarze, kupcy i żołnierze z Wenecji trwali przy swoim i długo jeszcze nie mieli powodu żałować.

Wenecja w końcu upadła, ale nie wskutek dziwnego trybu wyborczego, a w wyniku wielkich zmian geopolitycznych, którym nie była w stanie stawić czoła.

Jan Cipiur
Jan Cipiur, dziennikarz i redaktor z ponad 40-letnim stażem. Zaczynał w PAP, gdzie po 1989 r. stworzył pierwszą redakcję ekonomiczną. Twórca serwisów dla biznesu w agencji BOSS. Obecnie publikuje m.in. w Obserwatorze Finansowym.

Źródło: aleBank.pl