Naprawianie przez psucie
Wiele lat temu, poszukując taniego, a przy tym stosunkowo mało wyeksploatowanego środka transportu dla prowadzonej wówczas mikrofirmy, natrafiłem na niecodzienną ofertę. Przedpotopowa Nysa, która dosłownie kilka tygodni wcześniej osiągnęła pełnoletniość, miała przebieg zaledwie kilka tysięcy kilometrów. Przebieg ten wydawał się całkiem wiarygodny z uwagi na fakt, iż sprzedającym - i zarazem pierwszym właścicielem auta - był jeden z... łódzkich zakładów pogrzebowych. Biorąc pod uwagę fakt, iż ostatnia podróż z reguły nie przekracza dystansu kilkunastu kilometrów, podejrzenia o "kręcenie" licznika wydawały się absurdem. Wziąwszy pod uwagę wszystkie "za" i "przeciw", od zerowego komfortu podróżowania PRL_owską furgonetką tkwiącą korzeniami w amerykańskiej technologii z lat 20-tych ubiegłego stulecia aż po dość kuriozalny PR, związany z dostarczaniem skuterków klientom wozem pogrzebowym, zdecydowałem się w końcu zainwestować cały tysiąc złotych w nowy środek trwały - zdając sobie sprawę, iż jego "trwały" charakter odnosi się jedynie do pozycji w podatkowej księdze przychodów i rozchodów...
Auto przez pierwsze tygodnie faktycznie chodziło jak burza. Do czasu. Kiedy któregoś pięknego dnia doszło do konieczności czyszczenia gaźnika – przypadłość dość częsta w pradawnych wehikułach – po jego ponownym złożeniu i regulacji pojazd odmówił jakiejkolwiek współpracy. Paliwo było pod korek, akumulator naładowany – i nic. Dosłownie nic – jakby duch któregoś z byłych pasażerów auta postanowił zemścić się z zaświatów za – jego zdaniem – zbyt mało wystawną ceremonię pogrzebową. Ostatecznie okazało się jednak, iż winnych – jak to zwykle bywa – szukać należy wyłącznie pośród żywych. Poprzedni posiadacze auta, jak się niebawem okazało, najprawdopodobniej nigdy nie korzystali z fachowego serwisu. Usterki w nysce usuwali sami – bądź też korzystając z fachowego wsparcia zaufanego kuzyna, który to i dom otynkuje i pole zaorze a poza tym jest niekwestionowanym specjalistą w zakresie mechaniki pojazdowej. W efekcie auto reperowane było bez fachowych przyrządów – a że specjalnością moich poprzedników była raczej pompa funebris niż pompa paliwowa, efekt mógł być tylko jeden. Najbardziej zdumiewające było w tym wszystkim jedno: przez parę tygodni nyska jeździła niczym szwajcarski zegareczek. To był właśnie efekt napraw dokonywanych metodą prób i błędów: zamiast wyregulować wszystkie podzespoły zgodnie z dokumentacją techniczną, majster-amator ustawiał poszczególne mechanizmy „na czuja”. W konsekwencji udało się osiągnąć efekt nader ciekawy: skutki kompletnego rozregulowania zaworów niwelował opóźniony zapłon – a z kolei konsekwencje tegoż były do maksimum ograniczone przez rozkalibrowane dysze gaźnika. Mówiąc wprost: „synergia” poszczególnych zespołów osiągnięta została nie poprzez ich prawidłowe funkcjonowanie, ile wskutek znoszenia się skutków nagromadzonych błędów…
Naprawianie całego systemu poprzez celowe psucie mniej lub bardziej odpowiedzialnych jego elementów nie jest, niestety, wyłącznie specjalnością domorosłych mechaników samochodowych. Kiedy słyszymy alarmujące informacje o recesji, jaka objęła tę czy inną gałąź biznesu, kiedy konkurencyjność poszczególnych branż, pomimo świetlanych perspektyw, nagle spada – można postawić dolary przeciw orzechom, że u źródeł tego czy innego kryzysu stoją „względy natury regulacyjnej”. Zjawisko psucia prawa gospodarczego, zarówno na szczeblu krajowym jak i wspólnotowym, przybrało już rozmiary w pełni uzasadniające określenie „regulacyjne tsunami”. Mechanizm generowania tak imponującej liczby w przeważającej większości szkodliwych dla gospodarki okólników do złudzenia przypomina naprawianie nyski przez jej pierwotnych właścicieli. Zamiast wykorzystać w pełni imponujący dorobek dwóch tysięcy pokoleń mistrzów palestry, od antycznych Rzymian począwszy, którzy w prostych i ponadczasowych regulacjach kodeksu cywilnego zawarli praktycznie wszystkie możliwe sytuacje pojawiające się w obrocie gospodarczym – beznamiętnie tworzy się kolejną dyrektywę, rozporządzenie, ustawę czy też akt prawa lokalnego. Nie ma przy tym znaczenia, czy przesłanką wprowadzeniem nowych przepisów jest konieczność kompleksowego uregulowania zupełnie nowych zjawisk w globalnej gospodarce, czy hałaśliwa agitacja tego czy innego środowiska „dyżurnie skrzywdzonych”: konsumentów, lokatorów czy kredytobiorców, dla których zasada wywiązywania się z podjętych zobowiązań okazuje się zbyt trudna do wcielenia w życie, czy wreszcie indolencja organów władzy i nadzoru w egzekwowaniu już obowiązującego prawa. Można być niemal pewnym, że w dającym się przewidzieć czasie unijny lub krajowy prawodawca, „kierując się bezpieczeństwem obrotu gospodarczego, poszanowaniem praw konsumenta, równością podmiotów działających na rynku” lub innymi, nie mniej wzniosłymi przesłankami, ureguluje (czytaj: w znaczącym stopniu ograniczy) tę czy inna dziedzinę życia gospodarczego, czyniąc i tak nieznośne warunki prowadzenia działalności gospodarczej jeszcze bardziej niemożliwymi do zniesienia. Tak to się wszystko toczy – do czasu, kiedy absurd nie przekroczy masy krytycznej. Wówczas to, zamiast usunąć to czy inne prawne kuriozum, opierając rostrzygnięcie powstałego dylematu na zasadach ogólnych – legislator decyduje się na wprowadzenie specustawy, „rozwiązującej powstały konflikt prawny”. Rzecz jasna, system jest już do tego stopnia przeregulowany, że „ocena skutków regulacji” w praktyce jest niemożliwa – zatem deregulacja przeprowadzona w jednym sektorze może uderzyć rykoszetem w innych, zupełnie tego nieświadomych przedsiębiorców. Wówczas całą operację przeprowadza się od nowa – proces legislacyjny, specustawa, wreszcie efekt: kolejny konflikt prawny rozwiązany. I – podobnie jak w poczciwej nysce – przez jakiś czas nawet to funkcjonuje. Do czasu…