Unijne pieniądze nie zbudują wspólnoty
Kwestia przywództwa w regionalnych i gminnych społecznościach nie była jedynym tematem dyskusji, która podczas tegorocznej edycji Kongresu przebiegała pod hasłem „Jak budować wspólnoty lokalne: w oparciu o tożsamość, interesy czy wspólne projekty?” Jednym z kluczowych zagadnień było przełamywanie marazmu i pasywności członków tego rodzaju wspólnot, który nierzadko udziela się również funkcjonującym na tym terenie organizacjom pozarządowym. W efekcie lokalny lider czasem musi mieć odwagę „stanąć w obliczu konfliktów, odmiennych interesów, braku zaufania”, jak to określił prof. Obracht-Prondzyński, niekiedy jednak – w warunkach polskich znacznie częściej – zmagać się musi z wymownym milczeniem współziomków. Odpowiedzialność za ową bierność nie spoczywa wyłącznie na przedstawicielach lokalnych społeczności. Z jednej bowiem strony od chwili przystąpienia do Wspólnoty Europejskiej na brak instrumentów wsparcia dla rozwoju regionalnego nie możemy narzekać, z drugiej jednak szansa, iż z tych miliardów cokolwiek skapnie dla „maluczkich” jest znikoma. Zdaniem Piotra Jaśkiewicza „cały system dystrybucji środków jest tak skonstruowany żeby ludziom się nie chciało”. Aby ubiegać się o finansowanie z unijnych programów, trzeba funkcjonować niczym profesjonalna korporacja, dysponująca pełną księgowością, odpowiednią strukturą czy wreszcie zapleczem eksperckim. – System jest skonstruowany żeby korzystały z niego profesjonalne organizacje, nie ma w nim miejsca na spontaniczną aktywność ludzką – zaznaczył prezes Fundacji Nauka dla Środowiska. Rozwiązaniem tej patowej sytuacji mogą być tzw. organizacje parasolowe, czyli silne podmioty z branży NGO pełniące rolę pośrednika pomiędzy lokalnymi stowarzyszeniami a władzami krajowymi i unijnymi i zarazem zaplecza dla lokalnych wspólnot. – Tam byłby zespół profesjonalistów, pełna księgowość, zaplecze biurowe. Takie organizacje powinny iść do ludzi, pomóc przygotować projekt i rozliczyć – stwierdził Jaśkiewicz.
Doceniając bogactwo rządowych jak i wspólnotowych programów wsparcia dla społeczności lokalnych, ich liderzy powinni zdawać sobie sprawę z jednego: strumień pieniędzy z Brukseli będzie się systematycznie zmniejszać. Z kolei władze szczebla centralnego mają na tyle napięte wydatki budżetowe, że bazowanie na dotacjach rządowych nie zapewnia ciągłości dopływu funduszy. Dlatego prezes Fundacji Nauka dla Środowiska zaapelował o tworzenie w ramach wspólnot własnych funduszy lokalnych, opartych o składki wpłacane przez mieszkańców. Zaletą takiego rozwiązania, oprócz niezależności od zewnętrznych źródeł pieniędzy, jest brak konieczności stosowania procedur koniecznych przy wydatkowaniu środków publicznych – przekonywał Piotr Jaśkiewicz.
Zdaniem Tomasza Mironczuka, eksperta Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i byłego prezesa Banku BPS, absolutnym priorytetem powinno być zwiększanie świadomości ekonomicznej członków lokalnej wspólnoty. Chodzi tu zarówno o optymalne wydatkowanie środków pochodzących z dotacji i subwencji, ale również – a może przede wszystkim – monitorowanie przepływów pieniężnych w gminie. – Obliczajmy poziom zasilania i wycieków finansowych – powiedział Tomasz Mironczuk, wskazując, iż problem niezoptymalizowanego gospodarowania dotyczy nie tylko samorządów. Lokalny biznes nierzadko podejmuje niemałe wysiłki by eksportować towar do innego państwa czy też województwa w ogóle nie biorąc pod uwagę rynku zbytu, jakim są sąsiadujące gminy i powiaty. – Czy ktoś mierzy PKB gminy i masę towarową którą w gminie się obraca, export/import gminy? A to decyduje o sile i słabości społeczności – podkreślił Mironczuk. Ekspert IBnGR zaapelował również, aby w każdym urzędzie gminnym stworzono mapę powiązań gospodarczych i kontaktów biznesowych; pozwoli to oszacować realny potencjał ekonomiczny danej jednostki.
Istotną rolę w kreowaniu tożsamości społeczności lokalnych mają również instytucje kulturalne. – Społeczności lokalne posiadają cudowny zasób, czyli bibliotekę. Nie ma innego miejsca apolitycznego i areligijnego z takim potencjałem – powiedziała Dagmara Sypniewska-Skwara, zastępca dyrektora Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sopocie. Opowiedziała ona o udanej transformacji tej placówki z klasycznego księgozbioru do centrum życia kulturalnego Sopotu z prawdziwego zdarzenia. Momentem przełomowym okazało się wygospodarowanie pośród regałów z książkami jak największej przestrzeni dla ludzi. – Książka jest oczywiście najważniejsza, niemniej bez miejsca dla ludzi biblioteka nie będzie żyć – zaapelowała Dagmara Sypniewska-Skwara. Efekty tej metamorfozy przerosły najśmielsze oczekiwania. – W Sopotece codziennie przebywa około 700-800 osób. Do nas przychodzą artyści którzy wolą, żebyśmy zrobili wystawę ich prac niż w galerii sztuki, przychodzą autorzy z jeszcze niewydanymi książkami, chcą się spotkać z ludźmi – zauważyła przedstawicielka sopockiej czytelni. Niezwykle ciekawym akcentem w dyskusji był głos najmłodszego pokolenia, reprezentowanego przez ucznia szkoły średniej Filipa Salamona, harcerza oraz uczestnika programu stypendialnego „Marzenie o Nauce”. – Harcerstwo to jest sposób na życie, na wychowywanie przyszłej młodzieży – stwierdził, dementując pogłoski o wyczerpaniu się skautowskiego modelu edukacyjnego. Jego zdaniem, współczesne harcerstwo nie może być utożsamiane tylko z biwakami pod namiotem i wycieczkami do lasu. – Harcerze wychodzą z inicjatywą do samorządu; próbujemy organizować czas młodzieży w Bibliotece w Łebie – podkreślił Salamon. W dzisiejszych czasach, kiedy wielu młodych ludzi nawiązuje z rówieśnikami wyłącznie wirtualne kontakty za pośrednictwem Facebooka, jest to bardzo wartościowa alternatywa.
Karol Jerzy Mórawski