Witold Orłowski o inflacji: jestem umiarkowanym pesymistą

Witold Orłowski o inflacji: jestem umiarkowanym pesymistą
Witold Orłowski, Źródło: PwC,
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Nasza gospodarka w sensie finansowym nie jest oczywiście w stanie żadnej katastrofy, ale w bezwładzie, który sam z siebie nie zmieni się w spokojne żeglowanie. Zmiana tego stanu wymaga wysiłku zarówno ze strony polityki pieniężnej, jak i fiskalnej – mówi prof. Witold Orłowski w rozmowie z Pawłem Jabłońskim, w lutowym wydaniu Miesięcznika Finansowego BANK.

Czy w tym roku skończą się kłopoty Polaków wynikające z szybko rosnących cen?
prof. Witold Orłowski: Obawiam się, że jesteśmy nieco zbyt optymistyczni, jeśli chodzi o inflację. W przypadku wzrostu cen trzeba brać pod uwagę dwa elementy. Pierwszy z nich jest niezależny od nas. To jest wynik wojny i wynikającego z niej skoku cen energii. Ten element, nazywany przez ekonomistów efektem pierwszej rundy, w zasadzie już nie ma wpływu na bieżącą sytuację. W strefie euro inflacja spadla do poziomu sprzed wojny, a więc efekty tej pierwszej rundy już minęły. W Polsce oczywiście jest tak samo, niestety za wyjątkiem odłożonych na później podwyżek cen energii. One cały czas czekają i muszą kiedyś nastąpić. Natomiast mamy problem z efektami drugiej rundy, czyli przeniesieniem podwyżek cen artykułów i usług wywołanych efektem pierwszej rundy na dość trwały, uporczywy wzrost nominalnych płac i kosztów produkcji. To już ma miejsce, stąd mamy wzrost płac w dwucyfrowym tempie

Dlaczego płace rosną tak szybko?
– Płace rosną szybko, jeśli oczekiwania inflacyjne są wysokie, czyli spodziewamy się dalszego istotnego wzrostu cen. Jak wysokiego nie wiadomo. Nie rozumiem, dlaczego Narodowy Bank Polski nie mierzy oczekiwań inflacyjnych w poprawny sposób. NBP i GUS zadają standardowe pytania – czy ceny nadal będą rosnąć, szybciej czy wolniej niż dotąd? Z tego nie daje się wyliczyć, jakiej inflacji naprawdę oczekują ludzie.
Przykładowo, gdyby oczekiwali inflacji w tym roku na poziomie 2-3%, nie powodowałoby to żądań wzrostu płac na poziomie dwucyfrowym. A takie właśnie mamy żądania i one bardzo, bardzo wolno się obniżają. Jeśli na początku zeszłego roku płace rosły przeciętnie o około 12-13%, to w końcu roku było to nadal około 10%. To jest bardzo powolny spadek. Wystąpienie efektu drugiej rundy powoduje, że nawet jak zaniknie pierwotny impuls wzbudzający inflację, ceny i tak rosną szybciej niż powinny. Choćby ceny usług, które bardzo często są zależne niemal wyłącznie od kosztu pracy.
Dlatego jeśli chodzi o dalszą inflację, jestem umiarkowanym pesymistą. Oczywiście nie oczekuję bardzo wysokiej inflacji w Polsce, ale uważam, że jest ogromne ryzyko ustabilizowania się jej na poziomie 5-6%. To jest nieprzyjemny poziom z paru powodów. Głównie dlatego, że z taką inflacją da się żyć, z czasem przyzwyczajamy się do niej. Wykształcają się mechanizmy indeksacji: ludzie oczekują takiego wzrostu cen i automatycznie doliczają sobie te 5-6% inflacji do przyszłych żądań płacowych.

A media w tym im pomagają, pisząc na przykład, że podwyżka emerytur będzie wynosić „tylko” 5%.
– Tak, bo wszyscy spodziewamy się takiej inflacji. Zła strona polega jednak na tym, że bardzo trudno jest uzyskać społeczne przyzwolenie na jej zwalczanie do poziomu niskiego, czyli 2–3%. Bo walka z nią jest trudna, a efekt niewielki.

Walka z inflacją chyba zawsze jest trudna i niesie koszty społeczne?
– Czasem mówi się, że zwalczenie inflacji z poziomu 100% do 10% jest łatwiejsze niż z 10% do 5%, a jeszcze trudniej jest ją obniżyć do 2-3%. Tak się dzieje, bo ludzie nie czują potrzeby walki z taką inflacją. Lepiej jest żyć sobie z pięcio- czy sześcioprocentowym wzrostem cen, niż ponosić koszty jej zwalczania. One zazwyczaj są dość poważne, bo związana z tym polityka pieniężna musi ulec zaostrzeniu.
W tej chwili wszyscy w Polsce narzekają na wysoki poziom stóp procentowych, które są poniżej 6%, przy pięcioprocentowej inflacji. Ale przecież obecne stopy, realnie licząc, wcale nie są wysokie, co widzą wszyscy oszczędzający.
Jedynym sposobem doprowadzenia do tego, żeby stopy nie były nominalnie wysokie, jest ograniczenie inflacji do niskiego poziomu. Dlatego w swoim czasie NBP przyjął, że dla nas takim punktem referencyjnym jest inflacja na poziomie 2,5%.

Czy sugeruje pan, że aby tempo inflacji spadło w okolice celu inflacyjnego NBP, to stopy powinny jeszcze wzrosnąć?
– Obniżenie inflacji zazwyczaj wymaga podwyżek stóp procentowych. Niestety będzie to trudne, biorąc pod uwagę, że w tej chwili powszechne jest przekonanie, że stopy procentowe są w Polsce wysokie. Nawet niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej twierdzą, że powinny być obniżane. To pokazuje, jak trudno jest władzom monetarnym zdobyć mandat na to, żeby skutecznie obniżać stopy.

Czy to oznacza, że w czasach walki z inflacją bank centralny powinien zdecydowanie podnosić stopy procentowe? Do jakiego poziomu?
– To pewien paradoks. Po to się podnosi krótkookresowo stopy, żeby zwalczyć inflację. A celem jest to, by przy niskiej inflacji również nominalne stopy na dłuższą metę były niskie. Standardowa metoda walki z inflacją polega na zwiększaniu stóp procentowych. To oczywiście dzieje się kosztem osłabienia wzrostu gospodarczego. Ale nie robi się tego po to, by stopy zawsze były wysokie, tylko po to, żeby po zwalczeniu inflacji można było wrócić do niskiego poziomu stóp, np. 3 czy 4%.

Czyli w okresie walki z szybkim wzrostem cen stopy powinny być wyższe niż inflacja, a więc realnie licząc, dodatnie.
– Nie ma dowodów na to, że stopy muszą być zawsze realnie dodatnie. Natomiast jeśli inflacja i oczekiwania inflacyjne są ustabilizowane na zbyt wysokim poziomie, to jest zazwyczaj oczywiste, że po to, by wyraźnie zmniejszyć inflację, trzeba stopy podwyższyć. Gdybyśmy tak jak Czechy mieli w normalnych warunkach niskie oczekiwania inflacyjne i niskie stopy, to wtedy, walcząc z inflacją, być może wcale nie trzeba byłoby wprowadzać dodatnich stóp procentowych.
Świat się zmienia, nie żyjemy już w latach 1980., kiedy żeby obniżyć inflację z 10% do 3%, podniesiono stopy w USA do 20%. Zgadzam się z tymi specjalistami od współczesnej polityki pieniężnej, którzy twierdzą, że dziś kluczowe znaczenie w walce z inflacją ma zaufanie do banku centralnego i umiejętność kontrolowania oczekiwań inflacyjnych, a nie tylko brutalne działania stopami procentowymi. Trzeba umieć w jakiś sposób obniżyć oczekiwania, bo są zbyt wysokie. Jak to zrobić, niech zastanawia się Narodowy Bank Polski.

Zatem uważa pan, że dziś stopy procentowe są na dobrym poziomie albo nawet są za niskie?
– Trzeba zauważyć, że NBP nigdy nie udało się zbudować takiego zaufania do polityki pieniężnej, jakie np. mają Czesi do swojego banku centralnego. Gdyby zaufanie przez te 20 spokojnych lat, do wybuchu wojny, zostało fundamentalnie zwiększone, zapewne moglibyśmy sobie dziś poradzić ze znacznie niższymi stopami, łatwiej by też było pokonać czasowy wzrost inflacji. Dzisiaj mamy sytuację, że o tym, czy polityka pieniężna będzie zaostrzona, czy nie, nie decyduje to, czy stopy są obiektywnie niskie, czy wysokie. Dzisiaj oceniamy politykę pieniężną, patrząc przez pryzmat podwyższania lub obniżania stóp z takiego poziomu, na jakim po prostu są.
Czy można było mieć niższy wyjściowy poziom stóp? Nie mam wątpliwości, że tak. Ale to wymagało od banku centralnego bardzo konsekwentnej, wieloletniej polityki. A nie nieuzasadnionego ekonomicznie obniżania stóp przed wyborami parlamentarnymi.

O tym, czy przed rosnącą inflacją mogą nas uratować tylko wysokie stopy procentowe, czy może nastąpić załamanie zaufania do naszej gospodarki i czy można zatrzymać ten scenariusz, przeczytasz w dalszej części rozmowy z prof. Witoldem Orłowskim oraz w Miesięczniku Finansowym BANK nr 2/2025

 

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK