Vox populi, vox dei?
Sondaże, który rządzą codziennym życiem nie tylko naszych polityków, przynoszą nam nie tylko wiedzę o wyborczych preferencjach, ale stanowią również (a może nawet przede wszystkim) aktualne odzwierciedlenie społecznych nastrojów, fobii, lęków, sympatii i antypatii. Czy nie jest to jednak krzywe zwierciadło, w którym odbicie rzeczywistości nigdy nie jest w pełni prawdziwe?
Nie za bardzo ufam najprostszym sondażom (bo te są tak samo zmienne, jak letnia polska pogoda), ale wyników szerzej zakrojonych badań opinii publicznej nigdy nie można lekceważyć. Da się je oczywiście trochę „ponaginać”, w zależności od metody, dobranej grupy, specyfiki pytań, ale jednak generalnie dla mnie ich wiarygodność jest niepodważalna. Instytucje czy ośrodki badawcze same wykluczyłyby się bowiem z rynku, gdyby nadużywały społecznego zaufania i – w zależności od zamawiającego i jego bieżących potrzeb – manipulowały wynikami takich badań. Oczywiście – im bardziej skomplikowane i „wielopiętrowe” pytania, tym większe prawdopodobieństwo błędu i zafałszowania ostatecznych wyników, ale jakoś nie obawiam się specjalnie, że zakłóci mi to sposób widzenia otaczającego świata. Zwłaszcza, że – w naszej rzeczywistości – jedne sondaże gonią inne i natychmiast weryfikują ich wiarygodność. Nie śledzę ich jednak z jakimś specjalnym zaciekawieniem, bo one żyją tylko światłem odbitym, na dodatek o wyjątkowo krótkotrwałym i wątpliwym blasku.
Jak i gdzie jednak można zobaczyć w tym naszym wykrzywionym zwierciadle kompletny, nie zafałszowany obraz, a nie tylko jego fragmenty? Czy jest takim miejscem internet ze swoim prześmiewczym humorem, memami i komentarzami do bieżących wydarzeń? Jeśli tak, to jednak tylko częściowo i z wyraźnymi zastrzeżeniami. Jednym z nich jest niebezpieczna tendencja (ale czy to tylko polska specjalność?) do popadania w skrajności i różne -izmy (z rasizmem, szowinizmem i antysemityzmem na czele), dzięki czemu codzienna dawka hejterskiego (najczęściej zresztą anonimowego) jadu i innych internetowych trucizn, stanowi niewątpliwie zagrożenie dla naszego zdrowia psychicznego. Można zrozumieć, że internet się radykalizuje (a Polak, uzależniony do sieci – jeszcze bardziej), ale trudno mi się jednak zgodzić z tym, że da się z tego wyciągnąć „jakąś mądrość wspólną”, jak uważa np. mój syn. I to z jednej, podstawowej przyczyny. Oczywiście, liczba korzystających z internetu, wciąż rośnie w tempie lawinowym, ale komentujących, zwłaszcza pod własnym nazwiskiem – chyba trochę wolniej. Społeczność sieciowa jest też chyba dość wyraźnie ukierunkowana (językowo, tematycznie i problemowo) na pokolenie nieco młodsze.
Pewien kod pojęciowy i kulturowy – wspólny dla kilku młodszych generacji, jest też z pewnością nieco obcy dla tych trochę starszych internautów. Z oczywistych powodów ich aktywność w sieci jest na pewno mniejsza, niż pokolenia dzieci czy wnuków. A to przecież grupa najliczniejsza, reprezentująca tzw. „milczącą” (w tym wypadku – w internecie) większość. Ta konstatacja zaburza z pewnością ogólny obraz „wspólnej mądrości” grupowej, której odbiciem mógłby być internet. To nie jest głos ludu, tylko pewnej grupy, co do której społecznej „reprezentatywności” mam jednak daleko większe zastrzeżenia, niż w przypadku jakichkolwiek grup, poddawanych cyklicznie badaniom opinii i sondażom.
Tak samo zresztą, jak głos modlitwy obecny w sieci nie jest przecież głosem Boga, nawet jeśli jest artykułowany na różnych portalach religijnych czy wręcz kościelnych.
Wojciech Fułek