Studenci to niemal jedyni pożądani imigranci
Według corocznego przeglądu migracyjnego OECD (International Migration Outlook 2022), który właśnie ukazał się w sieci i druku, przychody ogółem rozwiniętych państw demokratycznych skupionych w tej organizacji zapewniane przez studentów zagranicznych (czesne, usługi mieszkaniowe, wydatki codzienne) wzrosły z 50 mld euro w 2010 roku do ponad 115 mld euro w 2019 roku.
Wiedza jako towar
Zagranicznych studentów stale w OECD przybywa. Dziś jest ich ok. 70 proc. więcej niż dekadę temu. Powód przewodni jest prozaiczny – lukratywne korzyści dla państw goszczących takich imigrantów.
W 2020 roku żaków z obcych krajów było w OECD ok. 4,4 mln i stanowili 10 proc. wszystkich osób pobierających nauki na tamtejszych uczelniach, czyli wg oficjalnej terminologii na trzecim etapie edukacji (ang. tertiary students).
Z najprostszego porównania obu wielkości wynika, że przeciętne wydatki studenta zagranicznego uczącego się w krajach demokratycznego Zachodu wynoszą nieco ponad 26 000 euro rocznie. Dla przeciętnej polskiej rodziny, zwłaszcza przy obecnym kursie złotego, to kwota wręcz zawrotna, bo student jest w tym porównaniu jeden, a osób w polskiej rodzinie średnio cztery.
Słowo biznes najgłośniej wybrzmiewa w Ameryce, która nie radzi sobie wprawdzie najlepiej z powszechną edukacją swoich ludzi, ale uniwersytety ma najprzedniejsze z przednich i są tam takich dziesiątki. Znakomicie sprzedawać wiedzę jako towar umieją także pozostali Anglosasi. W rezultacie cztery państwa anglosaskie przyjmują połowę wszystkich studentów zagranicznych.
Aż 22 proc. obcokrajowców studiujących w OECD pobiera nauki w USA. Na drugim miejscu jest Wielka Brytania (13 proc.) i na trzecim Australia (10 proc.). W ostatnich latach w szybkim tempie czołówkę goniła trochę mniej ludna od Polski Kanada, której udział w całkowitej liczbie tej grupy studentów wyniósł w 2020 roku 7 proc.
Czytaj także: Portfel Studenta 2022: rosną ceny, topnieją studenckie oszczędności
Najliczniejszą grupą studentów zagranicznych są…
Zgodnie z proporcjami demograficznymi, ale także zgodnie ze świadomą polityką władz obu państw najliczniejszą grupą studentów zagranicznych są Chińczycy, którzy stanowią w OECD aż 22 proc. wszystkich, a drugie miejsce przypadło mieszkańcom Indii (10 proc. ogółu)
Studenci z zagranicy studiują przedmioty STEM (Science, technology, engineering, mathematics) chętniej niż miejscowi. To sprawia, że wartość bieżących przychodów z goszczenia studentów blednie w porównaniu z korzyściami z najtańszej formy „wewnętrznego importu” młodych licencjatów (bakałarzy), magistrów i doktorów.
Kto nie żył w PRL ten wyrażenia „import wewnętrzny” może nie zrozumieć, więc dodać wypada, że nawiązuje ono do ówczesnego „eksportu wewnętrznego” w ramach którego polskie towary w polskich sklepach firm Pewex i Baltona sprzedawano Polakom za tzw. cenne dewizy, czyli dolary, marki niemieckie, funty, franki… W „imporcie wewnętrznym”, o którym tu mowa nie trzeba zatem sprowadzać wykształconych ludzi z zagranicy, bo już są w danym państwie.
Wszystkie państwa z łebskimi ludźmi u steru starają się skłonić jak najwięcej absolwentów swoich uniwersytetów do pozostania i do podjęcia u siebie pracy. W USA osoby posiadające swego czasu amerykańskie wizy studenckie F-1 stanowiły w 2019 roku aż 57 proc. tymczasowych rezydentów z wizami H-1B dla osób z wysokimi umiejętnościami.
Czytaj także: Jeśli Polak dostanie nagrodę Nobla z ekonomii, to nie będzie to pracownik polskiej uczelni
Niewielu studentów zagranicznych na polskich uczelniach
Polska nie ma się czym chwalić. W 2020 roku uczyło się u nas zaledwie 62 tysiące studentów zagranicznych, pochodzących głównie z Ukrainy, Białorusi oraz Indii i stanowiących zaledwie 4 proc. ogółu krajowej studenterii.
W znacznie mniej ludnych od Polski Czechach i na Węgrzech immatrykulowanych na uczelniach było dwa lata temu odpowiednio 48 tys. i 38 tys. obcokrajowców stanowiących 15 proc. i 13 proc. wszystkich studentów w tych krajach.
Nie wiemy jakie bieżące pożytki materialne mamy z garstki studiującej u nas. Gdyby założyć, że nie odbiegają od średniej w OECD, to byłoby tego ok. 1,6 mld euro, ale to ocena nazbyt śmiała. Ponieważ studiują u nas przede wszystkim raczej biedniejsi od Polaków Ukraińcy, Białorusini i Hindusi, to wydaje się, że bliższa rzeczywistości jest kwota w przedziale 200‒400 mln euro rocznie.
Z uwagi na znacznie niższe czesne i koszty utrzymania, z bogatych krajów do biedniejszych przyjeżdżają na studia studenci z rodzin niezamożnych. Atutem są dla nich także miejscowe atrakcje, a Warszawa i Kraków przegrywają w tej konkurencji z Pragą i Budapesztem.
Rzecz jasna, liczy się również poziom nauki i kształcenia, ale w uznawanej za najbardziej miarodajną klasyfikacji szanghajskiej najlepsze polskie uniwersytety, czyli UW i UJ, zajmują miejsca dopiero w piątej‒szóstej setce. Wprawdzie rektor UJ profesor Jacek Popiel słusznie zwraca uwagę, że w szanghajskim rankingu uwzględnianych jest 20 tysięcy uczelni, więc miejsce w pierwszej pięćsetce jest wielkim osiągnięciem, ale młodzi pragnący zdobywać świat patrzą jednak wyżej.
W jednym, dwóch zdaniach programu dochodzenia polskich uczelni do ściślejszej czołówki nie da się opisać, ale pewne jest, że potrwać to musi latami, jeśli w ogóle zacznie się na dobre.
Wiem, że to chwyt najtańszy z tanich, ale co zrobię, że to fakty. Pieniądze to oczywiście nie wszystko, ale skoro jest na przekopy, stępki, kolejne dęte instytuty, a brak na prąd dla uniwersytetów, to i za dekady ciągle będziemy bardzo w tyle. Zwłaszcza, że niedługo może nie być komu (dobremu i bardzo dobremu) uczyć w podstawówkach.
Jan Cipiur