Strefa VIP: Przedostatni walc

Strefa VIP: Przedostatni walc
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Z Robertem Janowskim, piosenkarzem, kompozytorem, poetą, aktorem, prezenterem telewizyjnym i dziennikarzem radiowym rozmawiał Artur St. Rolak.

 

Kim pan jest z zawodu? Bo mówią o panu, że aktorem, kompozytorem, piosenkarzem, pisarzem, prezenterem…

– Teraz w rubryce zawód wpisuję, że prezenterem telewizyjnym. A w ogóle z wykształcenia jestem lekarzem weterynarii. W życiu różnie się układa, jak widać po moich rozmaitych aktywnościach zawodowych, z którymi miałem do czynienia. W pewnym momencie wybrałem scenę i z cierpliwością, z szacunkiem do tej sceny, czekałem na swój moment, który wreszcie wydarzył się po latach. Myślę, że taką cezurą było „Metro”. Potem już poszło w różnych kierunkach, nie można jednak powiedzieć, aby poeta, pisarz, piosenkarz czy kompozytor był moim zawodem. Tak to już jest w świecie artystycznym, że występuje się w różnych rolach.

Która z tych ról, jak koszula, jest najbliższa ciału?

– To się zmienia. Dziesięć lat temu powiedziałbym, że teatr, teraz radio. Od stycznia mam nową audycję w Radiu Pogoda, z czego jestem bardzo zadowolony, wręcz szczęśliwy. Nie mógłbym zrezygnować z grania koncertów, uwielbiam prowadzenie programu „Jaka to melodia?”, więc trudno wskazać jedną, konkretną rolę.

A dla ducha? Co najbardziej chciałby pan robić, na czym się skupić, gdyby nie proza wydatków, podatków i kredytów?

– Nie da się wybrać.

Czy frank dał się panu we znaki?

– Frank Sinatra tak, ale frank szwajcarski – nie. Nie wiem, czy to przypadek, czy może szczęście, ale nigdy nie brałem żadnych pożyczek ani kredytów w walutach obcych. Zawsze w złotówkach.

Ile tych złotówek zwykle nosi pan przy sobie?

– Na kawę, kiedy idę z żoną. Raczej niewiele. Kiedyś częściej korzystałem z gotówki, ale to się zmienia. Przede wszystkim prawie wszędzie można zapłacić kartą, a przy cenach typu 7,99 zł obie strony – sprzedający i kupujący – mają problem z bilonem. Normalna tendencja do korzystania z wygody.

Ile zatem kart ma pan w portfelu?

– Na co dzień używam jednej. Jest to karta płatnicza.

Lubi pan płatności zbliżeniowe?

– Nie korzystam, wolę z PIN-em. Czuję się po prostu pewniej. Jeszcze nikt mnie nie przekonał, że te wszystkie aplikacje są równie stuprocentowo bezpieczne, a ponieważ nie bardzo się na tym znam, to wolę być ostrożniejszy.

Pamięta pan swoją pierwszą kartę?

– Oczywiście. Była niebieska.

Dzisiaj świat jest mniej artystyczny, a bardziej komercyjny. Dla 99% artystów i producentów celem jest tylko zarobek. Pozostały procent – ten najwspanialszy, ale niszowy, intelektualny – dostarcza nam wzruszeń, sprawia, że chcemy chodzić na koncerty, kupować płyty i w ogóle korzystać z kultury wyższej. Nie jestem jednak producentem muzyki, więc nie mam na to wpływu. W ogóle to smutne, że muzykę się głównie produkuje, a nie komponuje.

Co pana najbardziej irytuje w kontaktach z bankami?

– Nic! Ze współpracy ze swoim bankiem jestem bardzo zadowolony.

Z utworów, w których wokaliści wspominają o pieniądzach, można ułożyć całkiem przyjemną i bardzo urozmaiconą listę przebojów. Byłoby na niej miejsce dla Pink Floydów, Donny Summer, Abby, 50 Centa, Jennifer Lopez, Maryli Rodowicz, Golec Uorkiestry…

– Jeszcze „Mamona” Republiki. Muzyka odnosi się do wszystkiego, co nas otacza. Równie dobrze moglibyśmy wymyśleć kategorię piosenek o płotach, na przykład zielonych. Albo o kwiatach, ptakach, ulicach miast, samych miastach…

W epoce internetu nic już nie jest takie samo, jak w czasach winylu. Łatwiej nagrać piosenkę, dość łatwo ją nawet sprzedać, ale czy równie łatwo na niej zarobić?

– Myślę, że najtrudniej sprzedać. Jak artysta ją sprzeda, to już na niej zarabia. Dzisiaj świat jest mniej artystyczny, a bardziej komercyjny. Dla 99% artystów i producentów celem jest tylko zarobek. Pozostały procent – ten najwspanialszy, ale niszowy, intelektualny – dostarcza nam wzruszeń, sprawia, że chcemy chodzić na koncerty, kupować płyty i w ogóle korzystać z kultury wyższej. Nie jestem jednak producentem muzyki, więc nie mam na to wpływu. W ogóle to smutne, że muzykę się głównie produkuje, a nie komponuje.

Czyli prawo Kopernika można odnieść także do muzyki? Kiedyś przeboje naprawdę były przebojami, najlepsze bronią się do dziś, a z większości współczesnych – gdyby pozbawić je wsparcia marketingowego – zostałyby tylko rządki przypadkowo dobranych nut.

– Z dawnymi przebojami wcale nie jest tak, jak pan mówi. Z sukcesami tamtych piosenek również wiążą się ogromne zyski dla ich autorów. Artystów było wtedy mniej, więc jak już coś zostało przebojem, to każdy mógł wykroić sobie większy kawałek tego tortu. Mówię o twórcach, bo sami wykonawcy mogli kiedyś zarabiać jedynie na koncertach. Walka o pieniądze z ZAIKS-u doprowadziła do tego, że wykonawcy starają się teraz pisać sami, a ponieważ za bardzo nie potrafią, bo nie są ani tekściarzami, ani kompozytorami, to poziom nie jest, delikatnie mówiąc, najwyższy.

Poziom ulicznych grajków też chyba mocno się obniżył. Coraz mniej takich, przy których aż się chce chociaż na chwilę zatrzymać, a coraz więcej akordeonistów niemiłosiernie fałszujących w tramwajach. Z czego to się bierze?

– Z biedy. Każdy chce żyć, a każda metoda jest dobra, żeby zarobić parę groszy. Już nie trzeba czegoś umieć, żeby to robić – ale ta uwaga dotyczy całego współczesnego świata, nie tylko ulicznych muzyków. Mam nawet wrażenie, że dziś większość ludzi robi coś, czego nie potrafi.

Zdarza się czasem – jak teraz – że udziela pan wywiadu, popijając kawę, a z głośnika leci utwór, do którego przyłożył pan rękę?

– Nie jestem kompozytorem, który napisał tysiące piosenek. Raczej kilkadziesiąt, ale ich w radiu nie słychać. Zresztą nigdy nie były radiowe; pisałem je na koncerty i dla ludzi.

Gdyby w kącie stała szafa grająca, to jaki utwór wybrałby pan na zakończenie rozmowy?

– „Przedostatni walc” Janusza Senta i Wojciecha Młynarskiego. Trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść.

Fot. PAP/Ireneusz Sobieszuk