Sen straszny
Miałem dzisiaj straszny sen. Niby to nic dziwnego, koszmary senne zdarzają się, odkąd ludzkość zeszła z drzewa i nie tylko mnie, ale większości tak zwanej populacji. Ten jednak był tak wyrazisty, że obudziłem się zlany potem i roztrzęsiony niczym suchy alkoholik w czasie delirki. Co mi się śniło?
Ano to, że zszedłszy z tego świata, trafiłem do nieba. To było nawet przyjemne, ale miłego złego początki. Otóż, niebo to praktycznie niczym nie różniło się od ziemi, polskiej ziemi. Rozpolitykowanej – bo jakżeby inaczej. Co gorsza w niebie tym byli także politycy – i co chwila przerzucali się argumentami i żonglowali hasłami, zupełnie jak w ziemskiej codzienności. I toczyli dysputy nad wyższością jednych świąt nad innymi. Jakby to rzeczywiście Pana Boga i wszystkich świętych interesowało.
Po przebudzeniu długo nie mogłem dojść do siebie. A nie mogłem wykorzystać uspokajacza, bo po pierwsze w Wielkim Poście ich nie używam, a po drugie – niebawem miałem udać się do pracy. I wtedy mój anioł stróż, jak dobrze, że ich mamy, musnął mnie swym skrzydłem i szepnął, bym sięgnął po tomik wierszy śp. ks. Jana Twardowskiego. Sięgnąłem – i przeczytałem coś a propos snów:
Śniło mi się niebo / dla psa wiernego po śmierci / dla koguta co nie za pieniądze budzi / dla świnki co na święcone swą szynkę oddała / dla owcy co przed śmiercią płakała / Niech święty Roch pomarudzi / że do nieba biorą tylko ludzi (ks. Jan Twardowski. Sen)
Że też takie niebo nie może zagościć na ziemi, tej – polskiej – ziemi. Chyba że mamy ją traktować jako czyściec. Niech wtedy śni się niebo ks. Twardowskiego co noc.