Polski cud gospodarczy jest faktem

Polski cud gospodarczy jest faktem
Bartosz Kublik. Zdjęcia: BOŚ Bank / Łukasz Kamiński
O potencjale kredytowym polskich firm, finansowaniu mieszkalnictwa, wyzwaniach związanych z finansowaniem obronności oraz o polskim cudzie gospodarczym mówi Bartosz Kublik, prezes Banku Ochrony Środowiska, w rozmowie z Pawłem Minkiną i Karolem Mórawskim.

Bank Ochrony Środowiska zacieśnia współpracę z lokalnym sektorem finansowym w Polsce. Jednym z jej efektów jest umowa konsorcjalna w sprawie finansowania inwestycji geotermalnej, podpisana niedawno z jedenastoma bankami spółdzielczymi. Czy to początek długofalowej współpracy, a może próba generalna, która pozwoli ocenić rezultaty współdziałania przed przejściem do kolejnych inicjatyw, już na większą skalę?

– Łączenie sił niesie korzyści z perspektywy makroekonomicznej, ale też w kontekście podmiotów, za które odpowiadamy. Wyzwania transformacyjne, np. w energetyce, są tak duże, że nawet największe banki nie sprostają im samodzielnie. Przedsięwzięcia z tego obszaru będą finansowane z wielu źródeł: środków publicznych, funduszy europejskich, inwestycji instytucji międzynarodowych i kredytów. Przy realizacji strategicznych projektów energetycznych, takich jak farmy wiatrowe offshore, siłownie jądrowe czy rozwój sieci przesyłowych, nie obejdzie się bez konsorcjów kilku czy kilkunastu największych instytucji finansowych. Wynika to z wielkości kapitałów największych polskich banków, które określają, jakie inwestycje są one w stanie udźwignąć.

Współpraca z bankami spółdzielczymi też oznacza łączenie kapitału i możliwości. Celem jest umożliwienie realizacji projektów poza zasięgiem pojedynczych instytucji.

Kapitały własne BOŚ to nieco ponad 2 mld zł. Zgodnie z prawem bankowym pojedyncze zaangażowanie kredytowe może sięgać 25% funduszy własnych, ale to teoria. Praktyka wygląda inaczej. Chcemy generować powtarzalne wyniki, nie narażając instytucji na zbyt duże ryzyko. Dlatego realnie mówimy raczej o 5-10% funduszy własnych. W BOŚ przyjęliśmy, że nasze maksymalne wejścia w projekty czy kredytowanie klientów to trochę ponad 100 mln zł. W skali szybko rosnącej gospodarki i wobec wyzwań transformacyjnych, zwłaszcza w energetyce, to niewiele. Ale dysponujemy dużą wiedzą i doświadczeniem. Chcąc uczestniczyć w większych projektach, potrzebujemy partnerów. Mogą to być banki komercyjne – i w takich konsorcjach BOŚ uczestniczył w przeszłości i uczestniczy dziś.

Zależy nam jednak na aktywizacji potencjału bankowości lokalnej. Jego skala jest dobrze udokumentowana, np. w opracowaniach ZBP. Po kilku latach bardzo dobrych wyników finansowych płynność i wypłacalność sektora spółdzielczego są wysokie. Łączny współczynnik wypłacalności wynosi dziś 24-25%. Można oczekiwać, że po zaliczeniu zysku z 2024 r. wzrośnie on o kolejne 2-3 p.p. To bardzo mocna pozycja kapitałowa. Problem w tym, że tak wysoki współczynnik wynika nie tylko z dobrych wyników, ale też ze zbyt wolnego przyrostu akcji kredytowej. Relacja kredytów do depozytów w sektorze spółdzielczym to dziś jedynie 40%…

Potencjał kredytowy polskiego sektora finansowego wciąż nie jest wykorzystany w wystarczającym stopniu…

– To sprzężenie zwrotne. Z powodu niepewności geopolitycznej, jak i tej mającej źródła w kraju, firmy inwestują za mało. Skoro inwestują za mało, to akumulują zbyt mało kapitału własnego. A że nie mają wystarczających zasobów, inwestują jeszcze mniej. I tak koło się zamyka. Efektem są wszystkie bolączki polskiej gospodarki: luka inwestycyjna, zbyt wolna automatyzacja i robotyzacja oraz wciąż niewystarczająca wartość dodana, wytwarzana w kraju.

Rzecz w tym, że w debacie na temat wykorzystania zasobów banków dla stymulowania gospodarki każdy jej uczestnik patrzy ze swojego punktu widzenia, i nie zawsze te perspektywy spotykają się. Polski sektor bankowy jest relatywnie mały w stosunku do PKB: aktywa sektora stanowią niespełna 90% PKB, czyli znacznie mniej niż w Niemczech czy Francji. To poniekąd naturalne: pasywa banków opierają się na krajowych oszczędnościach, a te w Polsce są niższe niż na Zachodzie, z powodów historycznych i cywilizacyjnych.

W ciągu ostatnich trzech dekad zrobiliśmy ogromny postęp. PKB per capita wzrosło z 40% średniej unijnej w 2004 r. do 80-81% obecnie. Nadal jednak jesteśmy mniej zasobnym społeczeństwem, co przekłada się na mniejsze możliwości kredytowe banków. Paradoksalnie jednak sektor bankowy w Polsce jest dziś niezwykle płynny i wypłacalny, a kredytów udziela się zbyt mało. Bijemy na alarm, że sektor może być zbyt mały, by udźwignąć wyzwania transformacyjne czy obronne. Jednocześnie w bilansach banków pozostaje nadpłynność, która nie pracuje na rzecz gospodarki. Mimo artykułowanej skali zapotrzebowania na kredyt popyt nań wciąż nie odpowiada apetytowi.

Czytając sprawozdania banków, w szczególności BOŚ, za pierwszy kwartał, mam wrażenie, że wątek makroekonomiczny jest szczególnie eksponowany. Czy sytuacja geopolityczna, makroekonomiczna i wpływ wydarzeń w Europie Zachodniej na Polskę stanowi największe ryzyko dla rozwoju bankowości i całej gospodarki?

– To jednocześnie zagrożenie i wyzwanie. Staram się patrzeć na nie z optymizmem, wszak luce inwestycyjnej towarzyszą ogromne potrzeby transformacyjne. To szansa, by w najbliższych latach podnieść skalę inwestycji i kredytowania w Polsce, co moim zdaniem, musi się wydarzyć.

Motorem będą zapewne duże przedsięwzięcia infrastrukturalne, w tym projekty energetyczne, realizowane przez spółki z udziałem Skarbu Państwa i duże podmioty krajowe. Ale w gospodarce takiej jak polska: młodej, rynkowej, wciąż akumulującej kapitał, równolegle rosną i rozwijają się prywatne przedsiębiorstwa. To właśnie one, korzystając z impulsów generowanych przez największe projekty, mogą stać się kołem zamachowym gospodarki. Wierzę głęboko, że najbliższe lata przyniosą przełamanie inwestycyjnego impasu.

Wygodniej jest lokować płynność w banku centralnym niż w kredytach?

– To rozwiązanie bezpieczniejsze i obarczone mniejszym ryzykiem niż finansowanie gospodarki. Ale w dłuższej perspektywie rodzi inne zagrożenia, gdyż realna gospodarka nie rozwija się na miarę swych możliwości. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele i nie można ich sprowadzać wyłącznie do sektora bankowego. Równie istotne są czynniki popytowe: przedsiębiorcy nie inwestują, bo boją się o przyszłość, a duże projekty publiczne, które mogłyby rozruszać gospodarkę, dopiero ruszają. Pamiętajmy też, że małe i średnie firmy – nie kwestionując ich wkładu w kreowanie polskiej gospodarki – rozwijają się także jako podwykonawcy przy dużych inwestycjach, np. infrastrukturalnych i energetycznych.

Przy realizacji strategicznych projektów energetycznych, takich jak farmy wiatrowe offshore, siłownie jądrowe czy rozwój sieci przesyłowych, nie obejdzie się bez konsorcjów kilku czy kilkunastu największych instytucji finansowych. Wynika to z wielkości kapitałów największych polskich banków, które określają, jakie inwestycje są one w stanie udźwignąć.

Sektor bankowy jest dziś stosunkowo stabilny. Pytanie, jak na ten stan rzeczy wpłynąć może spadająca inflacja. Czy jednym z priorytetów sektora powinna stać się dyskusja o innym modelu biznesowym niż tradycyjny, depozytowo-kredytowy? A może mamy do czynienia po prostu z naturalnym cyklem gospodarczym, który nie generuje nadmiernego ryzyka?

– O zmierzchu modelu depozytowo-kredytowego rozmawiamy w bankowości od  lat. Pracuję w sektorze od 2001 r. i nie pamiętam kongresu, na którym ten temat by się nie pojawił.

W międzyczasie przeszliśmy przez kryzys finansowy lat 2008-2011, pandemię, wojnę…

– Czy w tym czasie model depozytowo-kredytowy się skończył? Oczywiście, że nie. Rzecz jasna, dostrzegam zagrożenia, pojawiające się choćby wskutek wejścia na rynek nowych graczy, np. platform pozwalających na przepływ środków między oszczędzającymi a kredytobiorcami z pominięciem banków. A przecież zapewnienie przepływu oszczędności w kierunku inwestycji to główne zadanie sektora bankowego.

Alternatywy są liczne i popularne, ale moim zdaniem to nie oznacza końca modelu depozytowo-kredytowego. Nawet najlepsze platformy, najnowsze technologie i najsilniejsi gracze spoza sektora nie zastąpią banków w finansowaniu większych, ale też bardziej złożonych przedsięwzięć. Proszę spróbować pożyczyć 5, 10, 50 czy 120 mln zł przez ­platformę ­crowdfundingową i omówić tysiące szczegółów inwestycji. Spróbować w ten sposób sfinansować siłownię OZE, halę produkcyjną czy oborę pełną elektroniki dla rolnika, który chce hodować 300 krów.

Nie wiem, czy to wykonalne, dlatego uważam, że banki wciąż pozostaną niezbędne – właśnie w obszarze dużych, specjalistycznych inwestycji, wymagających wiedzy, doświadczenia i odpowiedzialności za powierzony kapitał.

Czyli, wbrew perspektywom roztaczanym przez niektórych fanów technologii, nie wszystko da się zastąpić sztuczną inteligencją.

– Modele AI robią olbrzymie postępy: uczą się szybko, potrafią w pewnym stopniu krytycznie analizować zagadnienia. A jednak uważam, że specjalistyczna wiedza wciąż będzie w cenie w tym coraz bardziej skomplikowanym świecie. Na co dzień spotykam przedsiębiorców, którzy mówią: „Przyszliśmy do Banku Ochrony Środowiska, bo nasz projekt jest tak specyficzny, że nawet w bankach uchodzących za uniwersalne nie możemy przejść etapu pierwszych rozmów”. To, co pokazują w tabelach Excela, prognozach finansowych i dokumentacji technologicznej, okazuje się zbyt złożone. To dobra ilustracja, dlaczego moim zdaniem nie powinniśmy mówić o końcu tradycyjnej bankowości. Jej rola polega przecież na tym, by bezpiecznie gromadzić depozyty, szacować ryzyko i przekazywać środki kredytobiorcom, zwłaszcza w przypadku bardziej złożonych przedsięwzięć.

Tam, gdzie proces jest prosty i powtarzalny – np. w kredytach konsumpcyjnych – konkurencja dla banków faktycznie rośnie. Podobnie w płatnościach, które już dziś w dużej mierze rozwijają się poza bankami.

A część firm chętnie przejmuje te segmenty, również dlatego, że nie podlegają aż tak ścisłemu nadzorowi, a przy tym są opłacalne…

– Dokładnie tak. Natomiast jeśli chodzi o model depozytowo-kredytowy w warstwie skomplikowanego, specjalistycznego finansowania działalności przedsiębiorstw – zwłaszcza projektów inwestycyjnych – to, parafrazując Marka Twaina, pogłoski o śmierci takiej bankowości są mocno przesadzone.

Chwytliwym tematem jest dziś deregulacja, zwłaszcza w kontekście finansowania zielonych inwestycji i obszaru ESG. Gdzie w szczególności należałoby wskazywać obszary wymagające zmian?

– Nadmierne regulacje i zbyt duże obciążenia sprawozdawcze czy kalkulacyjne mogą być czynnikiem hamującym popyt na kredyt, szczególnie w przypadku mikro i MŚP. Nadmiar formalności potrafi skutecznie odkładać w czasie ich decyzje inwestycyjne, w tym także tę o zaciągnięciu finansowania. Najważniejsza wciąż jest niepewność co do przyszłości, geopolitycznej i gospodarczej, ale przeregulowanie jest częścią tej układanki.

W przypadku dużych przedsiębiorstw nadmiar regulacji nie tyle zniechęca do inwestycji, co wydłuża proces. Sama faza przygotowawcza, od decyzji inwestycyjnej do wejścia koparek na plac budowy, trwa dziś znacznie dłużej niż kiedyś.

Wyzwania dotyczą też samych banków. Regulatorzy europejscy działają z opóźnieniem, a ich reakcje są dostosowane do dawnych kryzysów, nie do obecnych potrzeb. W warstwie politycznej słyszymy dziś głosy o konieczności deregulacji – przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen mówi o dyrektywie „Omnibus”, mającej odciążyć gospodarkę, pobudzić innowacje i wzmocnić konkurencyjność Europy wobec Azji i Ameryki. To odpowiedź na nowe wyzwania, których dekadę temu nie widzieliśmy: potrzebę zwiększenia zdolności obronnych Europy i jej suwerenności geostrategicznej. Z tymi diagnozami w pełni się zgadzam. Zarazem od tego roku wchodzi w życie kolejne rozporządzenie CRR, znacząco podnoszące wymogi kapitałowe dla wielu rodzajów aktywów i kredytów. W praktyce oznacza to, że w naszym banku musimy dysponować większym kapitałem własnym, by finansować te same projekty co rok temu. A przecież ryzyko tych inwestycji nie wzrosło. Podobnie kosztowne są emisje papierów MREL, niezbędne, aby w razie kryzysu nie sięgać po pomoc państwa, ale obciążające banki w codziennym funkcjonowaniu.

W efekcie mamy paradoks. W warstwie politycznej pojawia się słuszna narracja o potrzebie deregulacji, by odblokować inwestycje, innowacje i konkurencyjność Europy, a także sprostać nowym wyzwaniom: energetycznym, klimatycznym, żywnościowym, militarnym i technologicznym. Z drugiej strony wchodzą w życie przepisy tworzone jako odpowiedź na kryzys sprzed kilkunastu lat. To powoduje rozbieżność między potrzebami współczesnej gospodarki a instrumentami, które implementujemy. Oczywiście wiem, że proces decyzyjny w instytucjach europejskich jest skomplikowany: mamy wszak 27 państw, i ścieranie się różnych interesów. Ale faktycznie brakuje lepszej koordynacji.

Mało który temat budzi w Polsce tak olbrzymie emocje, jak finansowanie mieszkalnictwa. To m.in. konsekwencja braku długoterminowych i optymalnych rozwiązań dla tego rynku. Trwająca co najmniej od początku XXI w. dyskusja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów na poziomie regulacyjnym. Czy tak trudno wypracować spójny system, który sprostałby potrzebom konsumentów i rynku mieszkaniowego?

– Mieszkanie lokuje się u podstawy piramidy potrzeb. Jednocześnie w tym obszarze zawsze będą niezaspokojone oczekiwania, bo to dobro rzadkie i kosztowne. Nawet w najzamożniejszych krajach mieszkanie nigdy nie jest łatwo dostępne. W jednych państwach młody człowiek ma większe szanse na własne „M”, w innych mniejsze, ale wszędzie to spory i trudny wydatek. Zwłaszcza dla młodych gospodarstw domowych, nieposiadających ani nadwyżki finansowej, ani wysokiej zdolności kredytowej.

Debata o polityce mieszkaniowej w Polsce jest spolaryzowana. Środowiska wolnorynkowe twierdzą, że mieszkanie to dobro kosztowne i nie każdy musi być właścicielem, oponenci wskazują na konstytucyjne prawo do mieszkania, dodając, że państwo powinno odgrywać aktywną rolę w tej sferze. W tej drugiej perspektywie jest sporo racji – mieszkanie należy do podstawowych dóbr, jak jedzenie czy opieka zdrowotna.

Zgadzam się jednak, że nie każdy musi być właścicielem. Praktyka krajów bogatszych od Polski pokazuje, że znaczna część społeczeństwa mieszka w lokalach wynajmowanych. W Polsce mamy dodatkowe uwarunkowania historyczne i społeczne. Po czterdziestu latach socjalizmu nastąpiło wychylenie wahadła, w efekcie dla pokoleń wchodzących w dorosłość po 1989 r. własne mieszkanie stało się symbolem stabilizacji i prestiżu. Stąd silniejsze niż na Zachodzie przywiązanie do własności.

Polska konstytucja w artykule 75 mówi wprost o polityce mieszkaniowej i – jeśli dobrze pamiętam – zawiera trzy zobowiązania: państwo powinno przeciwdziałać bezdomności, wspierać budownictwo na wynajem i pomagać obywatelom w nabywaniu mieszkania. I tu tkwi klucz. Przeciwdziałanie bezdomności oznacza pomoc tym, którzy – często z niezawinionych przyczyn – wypadli poza normalny obieg społeczny. Wspieranie budownictwa społecznego i mieszkań na wynajem to odpowiedź na tzw. lukę czynszową, czyli sytuację osób zarabiających zbyt dużo na mieszkania socjalne, a jednocześnie zbyt mało, by kupić mieszkanie na kredyt.

Badania, które rok temu prezentowała SGH, pokazały, że luka czynszowa w Polsce – obok Rumunii i Bułgarii – należy do najwyższych w regionie. To realny problem społeczny. Dlatego rola państwa powinna być aktywna, choć nie nadmierna. Widzę miejsce dla samorządów, które budowałyby mieszkania na wynajem, ale to nigdy nie rozwiąże wszystkich problemów: potrzeby są zbyt duże. Dlatego tak ważna jest trzecia warstwa: wsparcie obywateli w nabyciu mieszkania.

W Polsce w ostatnich dwóch dekadach mieliśmy kilka programów tego typu: „Rodzina na Swoim”, „Mieszkanie dla Młodych”, „Bezpieczny Kredyt 2%”. Problem w tym, że były efemeryczne i z programu na program bardziej przypominały marketing polityczny niż strategię. Dobry program wsparcia powinien być długoterminowy, aby można było ocenić jego efekty: wpływ na ceny, podaż i popyt.

Dlatego nie ma sensu mówić o kredycie 0%, 1% czy 2%. Realna, bezpieczna stopa powinna wynikać z badań, którymi dysponują banki i regulatorzy. Kluczowy jest wskaźnik DTI (debt-to-income), który pokazuje, przy jakiej racie kredytobiorca obsłuży zobowiązanie bez ryzyka dla finansów domowych. Gdybyśmy umówili się społecznie, że realne oprocentowanie kredytów mieszkaniowych wynosi np. 4-5%, można by zbudować stabilny program. Państwo interweniowałoby tylko wtedy, gdyby stopy rynkowe rosły powyżej tego poziomu, jak w 2022 r. – gdy z bliskiego zera skoczyły do 6,75%. Wtedy wiele rodzin miało kłopot, bo rata kredytu rosła z 2,5 tys. do 5 tys. zł miesięcznie i niszczyła domowy budżet.

Taki model, zakładający interwencję tylko w momentach skrajnych, byłby tańszy dla budżetu i bardziej przewidywalny dla społeczeństwa. Co ważne, gwarantowałby stabilność deweloperom i rynkowi, zapewniając przewidywalne wolumeny sprzedaży. Wspierałby też trend przechodzenia na stałe lub okresowo stałe stopy procentowe.

Wspominaliśmy o transformacji energetycznej, deregulacji, mieszkalnictwie, przejdźmy do kolejnego z wielkich wyzwań, czyli obronności. Czy to zadanie także dla sektora bankowego, a może obszar finansowany przede wszystkim z budżetu państwa, gdzie banki mogą co najwyżej pełnić rolę pomocniczą?

– To zależy, czy mówimy o finansowaniu bezpośrednim czy pośrednim. Największe zakupy uzbrojenia, te wszystkie kontrakty na miliardy, a czasem dziesiątki miliardów, muszą być realizowane centralnie z budżetu państwa.

Ale oprócz wielkich kontraktów są polskie firmy zbrojeniowe i mnóstwo mniejszych dostawców.

– Wielkie zakupy od Koreańczyków czy Amerykanów są centralnie planowane, zamawiane i finansowane. Skoro odbywa się to m.in. przez emisję długu publicznego, to sektor bankowy i tak w tym uczestniczy. W polskich bankach papiery skarbowe to dwadzieścia kilka procent aktywów. Odpowiadają one za około połowę krajowych obligacji. W tym sensie sektor finansowy pośrednio finansuje też wydatki obronne państwa.

Druga kwestia to polscy producenci uzbrojenia. Inwestują coraz więcej, nie tylko Polska Grupa Zbrojeniowa, wspierana kapitałowo przez Skarb Państwa, ale też spółki prywatne jak WB Electronics, który w 2024 roku potroił przychody do 3 miliardów PLN. Przykłady można mnożyć. Obok środków publicznych potrzebny jest komponent komercyjny: kredyty obrotowe, zapewniające płynność i zdolność operacyjną, a także kredyty inwestycyjne. I banki to finansują. BOŚ także.

Dekadę temu część banków deklarowała w swoich politykach, że finansowanie przemysłu obronnego jest niepożądane. Dziś realia są takie, że bez bezpieczeństwa wszystkie plany zrównoważonego rozwoju tracą sens. Nie możemy mówić o zielonej energii, czystym powietrzu, dobrostanie społeczeństwa czy mieszkalnictwie, jeśli na kraj spadałyby rakiety. Bezpieczeństwo jest fundamentem, od którego zaczyna się piramida potrzeb. Dlatego banki powinny finansować sektor obronny. To podstawowa potrzeba państwa. Nie widzę tu sprzeczności z celami ESG – przeciwnie, bezpieczeństwo jest warunkiem rozwoju w każdym wymiarze.

Trzeba też pamiętać o szerokim rozumieniu obronności. To nie tylko czołgi, drony, myśliwce, armatohaubice. To także inwestycje w bezpieczeństwo żywnościowe, energetyczne, wodne, a także w infrastrukturę transportową, medyczną czy system schronów i miejsc schronienia dla ludności. W wielu obszarach mamy duże zaległości. Realizacja tych inwestycji – planowanych na poziomie rządowym, samorządowym czy prywatnym – będzie wymagała nie tylko środków publicznych, ale też klasycznego finansowania bankowego. Ten proces już się zaczyna.

Czas na swoiste podsumowanie naszej rozmowy. Coraz częściej mówi się o polskim cudzie gospodarczym. Nie tylko w kraju, ale i za granicą przytacza się postępy polskiej gospodarki jako przykład do naśladowania. Czy ten trend będzie trwały w kolejnych dekadach? A może proste rezerwy wzrostu, dzięki którym udało się szybko podnieść dochody obywateli i państwa, zostały już wyczerpane?

– Polski cud gospodarczy jest faktem. Wskaźniki – np. PKB per capita – potwierdzają ogromny skok. W latach 90. byliśmy na poziomie ok. 30% średniej unijnej, w momencie wejścia do UE w 2004 r. 40-45%, a dziś osiągnęliśmy 80-81%. Trudno znaleźć na świecie wiele przykładów tak dynamicznego wzrostu dochodowego, gospodarczego i cywilizacyjnego w tak krótkim czasie.

Jest znakomita książka Marcina Piątkowskiego „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość”, która syntetyzuje statystyki i przedstawia uczciwą ocenę przyczyn tego skoku. Często traktujemy ostatnie trzy dekady jako czas sukcesu, a wcześniejsze lata jako czarną dziurę historii – socjalizm, komunizm, zależność od ZSRR. Tymczasem przyczyny zapóźnienia wobec Zachodu sięgają głębiej w historię, a lata powojenne miały też pozytywne aspekty: odbudowę miast, industrializację, poprawę wskaźników edukacyjnych i migrację ludności ze wsi do miast.

Nawet najlepsze platformy, najnowsze technologie i najsilniejsi gracze spoza sektora nie zastąpią banków w finansowaniu większych, ale też bardziej złożonych przedsięwzięć. Proszę spróbować pożyczyć 5, 10, 50 czy 120 mln zł przez platformę crowdfundingową i omówić tysiące szczegółów inwestycji. Spróbować w ten sposób sfinansować siłownię OZE, halę produkcyjną czy oborę pełną elektroniki dla rolnika, który chce hodować 300 krów.

Prof. Piątkowski wskazuje kilka kluczowych przyczyn sukcesu ostatnich 30 lat. Pierwszą było uwolnienie przedsiębiorczości, obecnej w Polakach, lecz tłumionej przez poprzedni system. W nowych realiach przełożyło się to na zakładanie firm, branie losu we własne ręce i szybki rozwój. Drugim czynnikiem było egalitarne, stosunkowo dobrze wykształcone społeczeństwo ukształtowane w PRL-u. W latach 50. i 60. wskaźniki skolaryzacji były znacznie wyższe niż w II RP, a industrializacja, choć z wadami, zmieniła strukturę gospodarki i umożliwiła dalszy rozwój. Trzecim czynnikiem było przyjęcie acquis communautaire – zachodnich wzorców prawa i instytucji – w procesie przedakcesyjnym. Polska dostała solidny fundament prawny i instytucjonalny, zapewniający bezpieczeństwo i przewidywalność dla biznesu. Czwartym był napływ funduszy europejskich, które umożliwiły modernizację infrastruktury. I wreszcie – otwarcie się na handel. Przed wejściem do UE obawiano się, że polskie rolnictwo i przetwórstwo upadną, że zdominują nas zagraniczne koncerny. Pracowałem wówczas w banku spółdzielczym. Pamiętam te obawy. Podsycane zresztą przez część polityków. Fakty okazały się odwrotne. Agroeksport wzrósł z 4-5 mld euro w 2004 r. do 54 mld euro obecnie, czyniąc nas trzecim producentem w UE.

To były proste rezerwy, które pozwoliły na szybki wzrost, porównywalny w ostatnich dekadach tylko z Koreą Południową. Te rezerwy się wyczerpują, trzeba wejść na wyższy poziom. Czy przyszłe lata będą równie dobre? To zależy. Kluczowe będzie odblokowanie inwestycji, zwłaszcza w energetyce, postawienie na czyste źródła energii i odzyskanie konkurencyjności wytraconej przez jedne z najwyższych kosztów energii w Europie. Drugim warunkiem jest budowa społeczeństwa inkluzywnego. Polska będzie musiała zmierzyć się z napływem nowych grup z zagranicy. Jeśli potraktujemy ich tylko jako pracowników najemnych, możemy się rozczarować. Musimy zrobić wszystko, by włączyć ich w nurt społeczny i obywatelski.

Takim antyprzykładem jest Wielka Brytania.

– Tam nie do końca się nie udało. W przypadku cudzoziemców pochodzących z krajów bliskich językowo i kulturowo mamy pewnego rodzaju historyczne szczęście. Oni szybko włączają się w normalny obieg społeczny i gospodarczy bez dużego wysiłku państwa. Choćby Ukraińcy, którzy dali potężny impuls polskiej gospodarce, a ich pozytywny wkład do budżetu państwa to kilkanaście miliardów złotych netto. Polityczna gra tą kwestią jest nieodpowiedzialna. Trudniej jest w przypadku migrantów z obszarów bardziej odległych kulturowo i cywilizacyjnie.

Migranci będą napływać, bo demografia jest nieubłagana. W latach późnych 70. w każdym roczniku rodziło się ok. 700 tys. dzieci. Dziś to tylko 200-250 tys. Biorąc pod uwagę, jakie roczniki będą w przyszłości odchodzić na emeryturę, a jakie wchodzić na rynek pracy, widać jasno, że bazując na demografii etnicznie polskiej nie utrzymamy obecnego potencjału. Potrzebujemy nowych pracowników i obywateli. Tym bardziej że infrastruktura państwa została zbudowana na 40 mln mieszkańców, o czym często zapominamy. Spójrzmy na polską prowincję, zwłaszcza ścianę wschodnią: przez ostatnie dekady powstawały tam szkoły, boiska, orliki, drogi, szpitale i ośrodki zdrowia. Wszystko projektowano na określoną populację. Dziś w wielu gminach liczba mieszkańców spada o 5, 7, a nawet 10% rocznie. Ogromny wysiłek społeczeństwa i władz włożony w stworzenie tej infrastruktury będzie zmarnowany, jeśli pozostanie pusta.

Dlatego musimy myśleć realnie o przyszłości: pojemność infrastrukturalna państwa musi być wykorzystana, a to oznacza konieczność włączenia cudzoziemców. Uważam to za jedno z największych wyzwań: jak sensownie i odpowiedzialnie wciągnąć nowych mieszkańców do polskiego społeczeństwa, by uniknąć problemu gettoizacji, z którym borykają się niektóre państwa Europy Zachodniej.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK