Opowieści wigilijne

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
"Jest taki dzień, tylko jeden - raz do roku" - śpiewały o Wigilii "Czerwone Gitary". I rzeczywiście - jest to dzień wyjątkowy, w którym "ludzie - ludziom", "ptaki - drzewom" i "wszyscy - wszystkim ślą życzenia". Ale - może trochę dla równowagi - moje dwie krótkie opowieści wigilijne dotyczyć będą świąt smutnych, bo i takie w życiu każdego z nas bywały.

WIGILIA

Wigilia, oznaczająca dosłownie „nocne straże”, jest słowem pochodzenia łacińskiego. „Wigiliae”, później przejęte prze kościół katolicki jako nazwa nabożeństwa wieczornego, nocnej mszy za duszę zmarłego, oznacza też w końcu – „wieczór poprzedzający ważne święto kościelne, zwłaszcza Boże Narodzenie”. Niemniej, jak możemy przeczytać w „Słowniku mitów i tradycji kultury” tylko w Polsce „wigilią lub wilią nazywa się także wieczerzę spożywaną w wigilię Bożego Narodzenia”. Nie jest to zatem rzeczywiście słowo „rdzennie polskie”, ale na pewno zajmowało i wciąż zajmuje wyjątkowe miejsce w naszym języku. Bo już na przykład angielskie i amerykańskie „Christmas Eve” oznacza w gruncie rzeczy coś zupełnie odmiennego, choć odnosi się przecież do tego samego dnia w kalendarzu. Słowo wigilia, choć rodem ze słownika wyrazów obcych, to jednak wręcz pachnie choinkowym igliwiem, ciastem, pierogami i pluska w naszych łazienkach karpiem, nieodwołalnie skazanym na świąteczny stół. Dźwięczy dzwoneczkami sań Świętego Mikołaja i świeci blaskiem pierwszej gwiazdki na wigilijnym niebie.

„Jest taki dzień, tylko jeden – raz do roku” – śpiewały o Wigilii „Czerwone Gitary”. I rzeczywiście – jest to dzień wyjątkowy, w którym „ludzie – ludziom”, „ptaki – drzewom” i „wszyscy – wszystkim ślą życzenia”. Ale – może trochę dla równowagi – moje dwie krótkie opowieści wigilijne dotyczyć będą świąt smutnych, bo i takie w życiu każdego z nas bywały.

Grudzień’70

Zima roku 1970 była niezbyt mroźna i śnieżna, ale „puchowy śniegu tren w krąg roztaczał swe czary” już pod koniec listopada. Miałem wtedy trzynaście lat, w sam raz tyle, aby wciąż tęsknić do świątecznych spotkań z ukochaną babcią Antoniną, która – jak co roku – miała właśnie niebawem przyjechać na świąteczno-noworoczny zjazd. Babcia Antonina była wręcz rodzinną instytucją, łączącą nas – swoje sopockie wnuki i prawnuki – w jakiś magiczny sposób z odległym dla nas o całe lata świetlne wiekiem XIX. Z domu Raczyńska, choć ze zubożałej gałęzi tego rodu, to jednak jej ślub z dziadkiem Marcelim, którego korzenie podobno sięgały kilku pokoleń wstecz na Słowacji, został przez rodzinę odebrany jako mezalians. Dziadka pamiętałem jednak bardzo mgliście, bo odszedł, kiedy ja nauczyłem się dopiero chodzić. Znałem go jednak z opowiadań babci, dziadkowych skrzypiec (na których lubił grywać wieczorami) i kilku zeszytów z bardzo romantycznymi w stylu i emocjach poezjami, które pisywał do końca swojego życia. Ale może to właśnie po nim odziedziczyłem swój artystyczny paszport do krainy wierszy? Babcia, wcześnie owdowiała, mieszkała w małym przyfabrycznym domku w Moszczenicy (wybudowanym przez Teodora Endera – przedwojennego właściciela Fabryki Bawełnianej, w której znalazł zatrudnienie dziadek). Obok był mały ogródek, który każdego lata zamieniał się dla sopockich wnuków – w zależności od pogody, dnia i naszej fantazji – w afrykańską dżunglę, amerykańską prerię, średniowieczną puszczę czy prehistoryczną krainę dinozaurów. W tym ogródku, baśniowym dla nas, choć pełnym realnych jabłoni czy krzaków agrestu i porzeczek to my graliśmy rolę bohaterów – rycerzy na drewnianych koniach, dzielnych wojowników, traperów czy Indian.

Babcia dołączała się nawet czasami do naszych letnich zabaw, dając się pojmać w niewolę lub przynosząc do ogrodu na tacy najsmaczniejszy pod słońcem sernik czy orzeźwiającą lemoniadę. Zimą zaś zawsze babcia pojawiała się w Sopocie na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, niezmiennie przywożąc ze sobą suszone grzyby na farsz do pierogów, mak na słynne makiełki oraz owoce na wigilijny susz. Wnukom przywoziła piernikowe lukrowane ciasteczka, które zawieszaliśmy na choince i wspomnienie letnich wakacji. 17 grudnia 1970 roku, w przeddzień jej planowanego przyjazdu mój ojciec najpierw wysłał do niej ostrzegawczy telegram, a później zadzwonił jeszcze do sąsiadów babci Antoniny (ona sama nie miała telefonu), aby swoją świąteczną wizytę na razie wstrzymała, ponieważ w Trójmieście zbyt jest w tej chwili niebezpiecznie. Ojciec, pracujący wówczas w gdańskich zakładach przetwórczych „Dagoma”, codziennie z Sopotu jeździł do Gdańska, mijając po drodze Stocznię im. Lenina, w której trwał już strajk. Jego obawy były uzasadnione, bo wszyscy wiemy, co wydarzyło się wtedy w Gdyni i Gdańsku. Babcine serce nie wytrzymało tej niepewności oraz lęku o najbliższych i po dwóch dniach otrzymaliśmy telegram, ze jej pogrzeb odbędzie się 25 grudnia 1970 roku. Wigilię tego roku spędziliśmy zatem w drodze na ten pogrzeb, w pełnym rodzinnym składzie, ale w zupełnie pustym, wyziębionym wagonie pociągu relacji Gdynia – Łódź Fabryczna, gdzie czekała nas jeszcze jedna przesiadka. A ja do dziś zastanawiam się, czy ukochana przez wnuków babcia Antonina cieszyłaby się światem nieco dłużej, gdyby nie tamten pamiętny grudzień…

Grudzień’81

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku wracałem do Sopotu długim spacerem plażą z Oliwy, gdzie „oblewaliśmy” nowe mieszkanie kolegi ze studiów, Jaśka Pawłowskiego (niegdyś gospodarza słynnego gdańskiego lokalu „Cotton Club”, później popularnej sopockiej „Tawerny Rybaki”). Sopocką ulicą Grunwaldzką sunął wtedy długi sznur wojskowych łazików, milicyjnych samochodów oraz opancerzonych transporterów w ochronnych, szaro-zielonych barwach. Zastygłem wtedy zdumiony na rogu ulicy Chopina, którą wracałem do domu. Wszystkie pojazdy zmierzały w stronę monumentalnego budynku Grand Hotelu, a mrok i narastający szum silników potęgował to nierealne – jak mi się wtedy wydawało – zjawisko. Po kilku śnieżnych kulkach, rzuconych przeze mnie chyba dość niefrasobliwie w stronę zmilitaryzowanego konwoju, w jednym z samochodów otworzyły się drzwiczki i jakiś zdenerwowany wojskowy w polowym mundurze z karabinem w dłoni, z wrodzoną sobie delikatnością, czułym koszarowym językiem dał mi wyraźnie do zrozumienia, że moja obecność w tym miejscu i o tej porze nie jest najbardziej pożądana. Nie przyszło mi wtedy nawet do głowy, że oto jestem świadkiem nie tyle operetkowej demonstracji siły (a tak mi się wydawało), co w swej istocie kolejnej odsłony agonii niewydolnego już wówczas, bezwładnego, socjalistycznego ustroju „powszechnej szczęśliwości”.

Stan wojenny oznaczał dla nas – dwudziestokilkuletnich studentów – zbrojny zamach na dopiero co wywalczoną wolność i początki demokracji. Nic więc dziwnego, ze zdecydowana większość z nas opowiedziała się zatem zdecydowanie po stronie aresztowanych, internowanych, bitych, krzywdzonych i poniżanych ludzi. Święta tego roku nie były w związku z tym najweselsze, bowiem kilku znajomych i przyjaciół spędzało je w areszcie lub obozie. Stan wojenny nie doświadczył tragicznie, na szczęście, mojej najbliższej rodziny, choć walec historii poranił wtedy wielu Polaków. Puste miejsce i nakrycie przy wigilijnym stole – przepiękna polska tradycja, 24 grudnia 1981, przynosiły specjalne przesłanie. Był nim dług pamięci wobec górników z kopalni „Wujek” i wszystkich, których zabrakło – wbrew ich woli – przy świątecznym stole. Wszystkich, którym nie dane było przełamać się opłatkiem z najbliższymi. I przy okazji tegorocznych świąt warto może przy choince i opłatku wspomnieć również te smutne wigilie (każdy ma z pewnością ich własny rejestr) – również i po to, aby nigdy się już nie powtórzyły.

Wojciech Fułek