Marszałek bez wąsów

Marszałek bez wąsów
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Podobno, kiedy na początku lat 50-ty sędziwy już nestor polskich scen teatralnych, legendarny aktor Ludwik Solski spotkał się z ówczesnym polskim ministrem, wicepremierem oraz członkiem Komitetu Centralnego PZPR, Konstantym Rokossowskim, miał mu powiedzieć (myląc go z Józefem Piłsudskim): “ale z wąsami było lepiej Panu Marszałkowi".

O “marszałku dwóch narodów” (w roku 1976  Wydawnictwo MON opublikowało pod takim właśnie tytułem elegancki album, poświęcony Rokossowskiemu) krążyło zresztą w PRL sporo politycznych dowcipów. Poza jednym (“Dlaczego Stalin wysłał Rokossowskiego do Polski? Bo łatwiej jednego bolszewika przebrać w polski mundur niż całe wojsko polskie  w mundury Armii Czerwonej”) nie znajdziemy ich jednak w najnowszej  książce pt. “Rokossowski”, właśnie wydanej w polskim tłumaczeniu przez Wydawnictwo Poznańskie.   Jej autor, Boris Sokolov, początkowo zajmował się głównie historią literatury rosyjskiej i był autorem  popularnych książek m.in. o Gogolu, Jesieninie czy  Bułhakowie. W latach 90-tych, kiedy o najnowszej historii Rosji I ZSRR można było wreszcie pisać bez polityczno-ideologicznego sztafażu, zasłynął opracowaniem sylwetek takich postaci jak Wiaczesław Mołotow, Ławrentij Beria czy Leonid Breżniew.

Dlatego ze zdwojonym zainteresowaniem zabrałem się za lekturę solidnego opracowania Sokolova „Rokossowski”, Wydawnictwo Poznańskie 2014), poświęconego jednemu z najciekawszych dowódców Armii Czerwonej, owianego legendą obrońcy Stalingradu oraz uwikłanego w zaplątaną historię dwóch narodów i  trzech armii – carskiej, sowieckiej i polskiej. Postać nietuzinkowa, wybitny dowódca i strateg, uwielbiany przez swoich żołnierzy, równocześnie ofiara stalinowskiego terroru, który nigdy  nie powiedział o Stalinie jednego krytycznego słowa. Generał Wojciech Jaruzelski (który skądinąd był w latach 70-tych, jako Minister Obrony Narodowej PRL,  głównym animatorem próby jego rehabilitacji, choćby właśnie w postaci pamiątkowego albumu, ocenzurowanej wersji  pamiętników  oraz okolicznościowego  medalu),  powiedział o nim w jednym z wywiadów, że to “postać złożona, kontrowersyjna, której nie da się wymazać z naszej historii”.

Dla Rosjan jest to niewątpliwie jeden z wielkich bohaterów II Wojny Światowej, który zyskał uznanie nie tylko swoich rodaków i samego Stalina (w końcu to on jako pierwszy generał Armii Czerwonej trafił na okładkę magazynu “Time” w roku 1943, i to jemu Stalin powierzył dowodzenie  uroczystą Defiladą Zwycięstwa  na Placu Czerwonym w Moskwie 24 czerwca 1945 roku).  Rokossowski dla nich to człowiek-legenda, jeden z symboli niezwyciężonej Armii Czerwonej. Marszałek,  którego można porównać z największymi wodzami rosyjskimi w historii, takimi jak Kutuzow czy Suworow. Wielki nie tylko jako jako genialny strateg i wojskowy, ale także jako człowiek i dowódca. Na ile ten utrwalony portret znalazł potwierdzenie w książce Sokolova?

Autor, na szczęście,  nie opisuje swojego bohatera na klęczkach, dość skrupulatnie wytykając mu zafałszowane informacje, komunikaty czy nawet rozkazy. Opublikowane bowiem w ZSRR, już po śmierci marszałka w roku 1968, jego wojenne wspomnienia, zawierały bowiem nie tylko  ingerencje oficjalnej cenzury, ale raziły również licznymi niedopowiedzeniami, półprawdami czy też autocenzurą. Oczywiście, dużą część takich “interwencji” da się – z perspektywy czasu – jakoś wytłumaczyć (do pełnej wersji pamiętników dotarł Boris Sokolov), ale trudno uwierzyć, aby ze swoją wojskową, historyczną I polityczną wiedzą, w latach 60-tych, już po śmierci Stalina, pisał w swoich  pamiętnikach Rokossowski zupełnie serio, że w maju 1945 na zajętych niemieckich terenach  “wszyscy przekonali się, jak kłamliwa jest faszystowska propaganda. Wszyscy zrozumieli, że żołnierza sowieckiego nie ma się co bać. On nie skrzywdzi.” (!) Nikt dziś chyba nie uwierzy, że dowódca frontu nie miał wówczas jakiejkolwiek wiedzy na temat licznych gwałtów, rozbojów, morderstw i bestialstwa, jakich dopuszczali się na podbitych terenach czerwonoarmiści.    Podobnie jak niemożliwe jest, aby nic nie wiedział o mordzie katyńskim na polskich oficerach.

Dla Polaków Konstanty Rokossowski  jest z kolei symbolem sowieckiej dominacji i kaprysu Stalina, który postanowił wysłać do Polski swojego zaufanego człowieka, najpierw jako Marszałka ZSRR i dowódcę stacjonujących w naszym kraju wojsk Armii Czerwonej, aby w kilka lat później rozkazać mu ubrać  mundur polskiego wojska i zostać jego dowódcą. To  jedyny taki przypadek, aby ktoś mógł pełnić tak wysokie funkcje  w dwóch państwach jednocześnie. Ba, Rokossowski został polskim ministrem, wicepremierem oraz członkiem Biura Politycznego i Komitetu Centralnego  PZPR, ani na moment nie przestając być jednocześnie  członkiem najwyższych władz  Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. I na pewno nie wynikało to tylko z faktu, że – jak mówił gen. Wojciech Jaruzelski, że “miał on dwie dusze: polską i rosyjską”. Sam Rokossowski zdawał sobie chyba jednak sprawę z pewnej dwuznaczności swojej sytuacji, skoro jednemu ze swoich przyjaciół żalił się, że w Polsce nie czuje się dobrze, bo “trudno powiedzieć, żeby cały korpus oficerski polskich sił zbrojnych przyjął mnie ciepło”. Wspominał też (nieoficjalnie oczywiście), że nawet podczas wizytowania polskich wojsk zdarzały się niechętne mu okrzyki (“Wracaj do Rosji!”, “Precz z czerwonym marszałkiem!”). Dla polskich czytelników oczywiście najciekawsze są fragmenty właśnie dotyczące jego polskich korzeni i rodzinnego dziedzictwa, czy też dekady 1946-1956, związanej z pobytem  Marszałka w naszym kraju. Niestety (z oczywistych względów, bo książka kierowana jest chyba głównie do rosyjskiego czytelnika),  te części obszernej biografii Rokossowskiego są potraktowane dość zdawkowo.  Nie znajdziemy też  w książce Sokolowa jakichś nieznanych do tej pory faktów czy sensacji historycznych. Wypełnia on oczywiście wiele luk w biografii Marszałka, pisząc np. o frontowej, wojennej kochance Rokossowskiego i jego nieślubnej córce, której zgodził się dać swoje nazwisko. Czy też przytaczając rozmowę, w której informował on swojego rozmówcę, płk Swierdłowa o próbach zamachu na swoje życie (m.in. w styczniu 1950 roku w Lublinie czy w kwietniu tego samego roku w Poznaniu).

Większość obszernego opracowania zajmują jednak dość monotonne opisy działań wojennych, strategicznych manewrów i militarnych sukcesów Konstantego Konstantynowicza (skądinąd ta translatorska maniera przywoływania “otczestwa” dość drażni w języku polskim). Nie jest to – przynajmniej w tej części –  lektura “lekka, łatwa i przyjemna”, zwłaszcza, że  – dla młodszych czytelników – język to  zupełnie obcy i chyba  wręcz odpychający. Te wszystkie “transzeje”, “eszelony”, “rubieże” i  “przyczółki” nie zachęcają bowiem z pewnością do lektury.

Sporo też wychwyciłem, niestety,  językowych potknięć, które w polskiej wersji brzmią wręcz karykaturalnie. Sformułowania “na poziomie korpuśnym”, “zielenizna” czy “port danzigski” (chodziło o port gdański) czy znaczną część rusycyzmów można było na pewno poprawić na poziomie redakcyjnym, zabrakło jednak czujności. “Rewolucyjnej”, chciałoby się w tym miejscu dodać, bo pozostalibyśmy w poetyce samego Rokossowkiego, który na propozycję “nie do odrzucenia” Józefa Wissarinowicza Stalina, który stwierdził, że “trzeba, abyście stanęli na czele armii Polski Ludowej” miał odpowiedzieć: “Jestem żołnierzem i komunistą. Jeśli taka jest wola kierownictwa naszej partii I rządu, jestem gotów pojechać…”

Książkę Borisa Sokolowa każdy historyk i  pasjonat, zajmujący się tym okresem, powinien jednak przeczytać. Bo trudno nie zgodzić się z autorem, że prawdziwy dramat Konstantego Rokossowkiego polegał na tym, że “w Rosji uważa się go za Polaka, a w Polsce za Rosjanina. W obu krajach raczej mu to nie pomagało.

Wojciech Fułek