Gdy androny wyprą kanon słabnie siła interwencji gospodarczej
Istotniejsza tym razem od słuszności, czasu i skali tej podwyżki niech będzie teza, że skoro media kierujące się przede wszystkim „klikalnością” dostrzegają znaczenie polityki monetarnej, to wierzą, że czytelnicy, widzowie i słuchacze pragną wiedzy na ten temat.
Może i pragną, ale czy umieją z niej korzystać?
Na warsztat wzięła tę kwestię czwórka badaczy: P. Andre z Instytutu Zachowań i Nierówności w Bonn, C. Pizzinelli z IMF, Ch. Roth z Uniwersytetu w Kolonii i J. Wohlfart z Uniwersytetu w Kopenhadze.
Wyniki badania opublikowali w pracy o stanowczo zbyt suchym i formalnym tytule: „Subiektywne modele makroekonomii: materiał dowodowy od ekspertów i prób reprezentatywnych” (Subjective Models of Macroeconomy: Evidence From Experts and Representative Samples”). Treść jest na szczęście ciekawsza.
Podwyższanie stóp prowadzi do inflacji?
Przykład pierwszy z brzegu. W klasycznej ekonomii podwyżka stóp procentowych oznacza, że drożeją pożyczki i kredyty bankowe. W efekcie nastroje biznesu gasną i gospodarka traci wigor, a wraz z tym ceny stają w miejscu. W efekcie dochodzi do spadku inflacji.
Po przepytaniu 6 500 Amerykanów obu płci, z których 1/3 była z tytułem co najmniej licencjata (bakałarza), przywołani autorzy dowiedzieli się jednak, że zdaniem aż 57 proc. respondentów odzwierciedlających strukturę społeczną USA podwyżki stóp ordynowane przez amerykański bank centralny prowadzą do inflacji. Tylko 30 proc. uważa zaś (raczej słusznie), że skutkiem jest jej spadek.
Spośród 1500 ekonomistów (głównie akademickich z różnych państw świata) biorących udział w badaniu 3/4 podziela pogląd, że wzrost wydatków rządowych prowadzi do zmniejszania się bezrobocia. Z takim wnioskiem zgodziło się natomiast jedynie 43 proc. ankietowanych tzw. zwykłych ludzi zaś prawie tyle samo z nich (39 proc.) sądzi, że wyższe wydatki rządowe oznaczają jeszcze gorsze bezrobocie.
Także w przypadku hipotetycznych podwyżek podatków dochodowych występują biegunowe różnice między obiema grupami odnośnie do oczekiwanych skutków. Większość ekspertów ocenia, że doprowadziłyby do spadku inflacji natomiast „naród” sądzi, że inflacja byłaby w efekcie wyższa.
Ekonomia i czarna magia
Różnice zdań między ekspertami, a laikami są zauważalnie mniejsze w przypadku scenariusza wzrostu cen ropy naftowej o 30 dolarów na baryłce. Wśród ekonomistów 84 proc. spodziewa się skutku w postaci wyższej inflacji natomiast 65 proc. z nich sądzi, że skutkiem będzie także wyższe bezrobocie.
W przypadku zwykłych respondentów wyższej inflacji w reakcji na „szok” naftowy oczekuje 71 proc., a większego bezrobocia 62 proc. z nich.
Przyczyn poglądów niezgodnych z kanonami upatruje się zazwyczaj w niedostatkach wiedzy społeczeństwa o bieżącym stanie gospodarki. Inne wyjaśnienie związane jest ze sposobami myślenia o gospodarce, czyli że z tych samych faktów wyciągane są odmienne wnioski.
Autorzy przywołanego badania uznali z kolei, że chodzi głównie o wybiórcze przywoływanie z pamięci szczególnych mechanizmów ekonomicznych, które różnią się w dodatku w zależności od osoby i kontekstu.
Sądzą, że ludzie dokonują ocen „w biegu” w zależności od skojarzeń wywoływanych przez dany kontekst, co zależy z kolei od docierających do nich w danej chwili wiadomości i dziejących się właśnie wydarzeń.
Z braku wiedzy w dziedzinie zachowań ludzkich nie jestem w stanie odnieść się do tych konkluzji. Jak na praktyczne potrzeby, wydają się wszakże nieco wydumane i niepraktyczne. Najistotniejsze wydają się wielkie braki w znajomości nawet podstawowych mechanizmów.
Laik znacznie częściej zbłądzi, niż trafi w sedno także ze względu na setki i tysiące czynników oraz procesów oddziałujących na gospodarkę.
Oczekiwania ludzi stojące w sprzeczności z fundamentami ekonomii miewają niemiłe konsekwencje polityczno-gospodarcze
Ekonomiści zawodowi mają zaś z nadmiaru informacji to do siebie, że ich podstawowe zajęcie, to nie zgadzać się z kolegami, bo to, bo tamto, bo w długim, a krótkim okresie, bo tu rośnie, ale tam maleje…
Wielu ekonomistów stoi zatem w częściowej opozycji do treści z podręczników. Przykładem negacji może być teoria racjonalnych oczekiwań wskazująca, że finansowanie gospodarki deficytem jest nieskuteczne w pobudzaniu popytu ponieważ dalekowzroczni konsumenci zdają sobie sprawę, że długi trzeba będzie w końcu zacząć spłacać, więc zaczynają oszczędzać, żeby mieć na przyszłe znacznie wyższe podatki.
Inni uczeni w słowie natychmiast jednak oponują – zaczynają liczyć tych dalekowzrocznych i światłych konsumentów, i wychodzi im, że jest takich za mało, żeby zaprzeczyć podręcznikowym skutkom zwiększania długu publicznego.
Oczekiwania ludzi stojące w sprzeczności z fundamentami ekonomii miewają niemiłe konsekwencje polityczno-gospodarcze.
Jakiś bank centralny chce zacząć dusić inflację, więc podnosi stopy procentowe, a lud zaczyna wierzyć i zachowywać się tak jakby w wyniku działań banku inflacja miała wzrosnąć jeszcze bardziej. Rząd zaciąga nowe długi, żeby ożywić gospodarkę, a konsumenci zamiast ruszyć na zakupy zaciskają pasa.
Pojawiło się mnóstwo wyznawców ekonomicznej odmiany Voodoo uprawiających czarną magię. Prowadzi ich to m.in. do wiary w Nowoczesną Teorię Monetarną (Modern Monetary Theory) zakładającą, że pieniądze są jak cegły. Gdy mało ich, trzeba ich naprodukować tyle, że ich starczy. Nie chcą pamiętać, że piasek jest przydatny, ale gdy go za dużo i jest w dodatku słony, to zamiast plaży staje się Sahara długa i szeroka na tysiące kilometrów.
Rady innej na rozziew uzasadnionych oczekiwań zachowań społecznych z tym co dzieje się naprawdę nie ma innej jak taka, żeby każdy kto ma ręku jakieś narzędzie lub klucz do uruchomienia mechanizmu nie żałował czasu i pieniędzy na to, żeby tłumaczyć maluczkim dlaczego coś robi, jakie cele chce osiągnąć i kiedy oraz, że nie zawsze wychodzi tak jak by się chciało.
Pilne zadanie dla rządu i oczekiwanie z naszej, tj. społecznej strony, to drobiazgowa spowiedź o stanie finansów publicznych, głównie w częściach wypchniętych poza budżet.