Emerytury rosną szybciej niż płace, ale cieszyć się nie ma z czego
Przeciętna emerytura i renta jest wyższa od tej z 2000 r. o 129 proc. W tym czasie średnie wynagrodzenie wzrosło o 104,5 proc. Emeryci jednak wciąż narzekają na niskie świadczenia, pracodawcy na wysokie koszty pracy, w tym składki na ubezpieczenie społeczne, a rząd na wysokie zadłużenie, między innymi wynikające z konieczności dopłacania do emerytur.
Na początku obecnego stulecia średnia emerytura i renta wynosiła w Polsce niecałe 850 zł miesięcznie brutto. Na koniec pierwszego kwartału 2014 r. przeciętne świadczenie emerytalno-rentowe sięgało 1943 zł., a więc było o prawie 129 proc. wyższe niż 15 lat wcześniej. W tym czasie średnie wynagrodzenie zwiększyło się z 1869 do 3823 zł, czyli o 104,5 proc. Na początku obecnego stulecia średnia emerytura i renta stanowiła 45 proc. przeciętnego wynagrodzenia, zaś obecnie sięga prawie 51 proc. średniej płacy w gospodarce. A więc tak zwana stopa zastąpienia, która według wszelkich, także tych oficjalnych prognoz, będzie się dramatycznie obniżać, być może nawet do zaledwie 30 proc. ostatniej pensji, na razie idzie w górę i ma się całkiem dobrze.
Już na pierwszy rzut oka widać, że przytoczone dane wcale nie świadczą o tym, że jest świetnie. Pracownicy chcieliby zarabiać więcej, emeryci nie są wcale szczęśliwi, mimo że ich portfele, nie uwzględniając inflacji i podatków, rosną statystycznie szybciej niż dochody aktywnych zawodowo, przedsiębiorcy narzekają na wysokie koszty pracy, rosnące głównie z powodu obciążeń pozapłacowych, a rząd musiał się posunąć do odebrania 150 mld zł funduszom emerytalnym, by budżet państwa nie załamał się pod ciężarem deficytu i zadłużenia. Widać więc, że nasz system emerytalny jest nieefektywny, skoro do i tak niskich emerytur i rent co roku budżet musi dokładać po kilkadziesiąt miliardów złotych.
Z czysto rachunkowego punktu widzenia do sprawnego działania systemu emerytalnego potrzeba więcej pieniędzy lub mniej emerytów. I z jednym i drugim jest kłopot, choć zupełnie odmiennego rodzaju. Tych pierwszych nie przybywa, za to liczba drugich nieustannie rośnie. W tej sytuacji utrzymanie obecnego systemu waloryzacji świadczeń na dłuższą metę wydaje się niemożliwe. Można pokładać nadzieję w tym, że poprawa sytuacji w gospodarce złagodzi problem. Jednak zasady waloryzacji, przyjmujące dla części emerytalnego kapitału za podstawę stopę inflacji powiększoną o 20 proc. realnego wzrostu płac, a dla części dynamikę wzrostu PKB powiększoną o stopę inflacji, choć sprawiedliwe społecznie, nie zmniejszą nierównowagi w systemie emerytalnym, czyli jego chronicznego deficytu. Wraz z pogarszaniem się sytuacji demograficznej konieczna stanie się prawdopodobnie nie tylko zmiana tych zasad, ale także podwyższenie składek emerytalnych lub podatków. Tego rodzaju działania będą z kolei ograniczać możliwości rozwojowe gospodarki. Już na początku roku minister pracy zaproponował by świadczenia waloryzowane były wskaźnikiem inflacji powiększonym o 20 proc. realnego wzrostu płac jedynie najuboższym, pozostałym zaś tylko wskaźnikiem inflacji.
W 2012 r. przejściowo zastosowano waloryzację kwotową, czyli każdy pobierający świadczenie emerytalne lub rentowe otrzymał taką samą kwotę podwyżki (70 zł). Co prawda niska inflacja pozwala na oszczędności w budżecie, jednak taki komfort nie trwa długo. Przez sporą część ostatniego piętnastolecia inflacja była wysoka, co powodowało konieczność większych dopłat z budżetu. Także pięcioletnia średnia krocząca tempa wzrostu PKB bywa dla finansów państwa mocno obciążająca. Prędzej czy później zasady te zostaną zmienione i to z pewnością nie w kierunku wzrostu emerytur, lecz zmniejszenia skali ich dotowania. Ta kwestia jest jednak najczęściej pomijana w rozważaniach dotyczących wyboru między ZUS a OFE. A przecież zmienność zasad dotyczących obu filarów stanowi spore ryzyko emerytalnych alternatyw. W tym kontekście ZUS nie jest wcale bardziej bezpieczny niż OFE, czy tym bardziej niż różnego rodzaju formy indywidualnego oszczędzania na emeryturę. W przypadku tych ostatnich mamy przynajmniej pełną swobodę decydowania o naszych pieniądzach. Warto ponadto zauważyć, że choć przez większą część ostatniego piętnastolecia średnia emerytura i renta zwiększała się bardziej niż średnie wynagrodzenie w firmach, to zdarzały się okresy, gdy było odwrotnie, a nawet takie, gdy średnia realna wartość świadczeń obniżała się. Powodem były czasowe zmiany zasad waloryzacji lub rzadziej, specyficzne warunki rynkowe. Emeryci bez waloryzacji musieli się obejść na przykład w 2005 i 2007 r., a więc w latach, gdy występowały kłopoty w gospodarce i finansach państwa. W marcu 2014 r., po raz pierwszy od dwóch lat, mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której średnia realna wartość emerytury i renty wzrosła o 2,1 proc., a więc znacznie słabiej niż średnie wynagrodzenie w przemyśle, które zwiększyło się o 4,2 proc.
Roman Przasnyski,
Open Finance