Dworzec, galeria czy drzewo?
Sopot, małe miasto uzdrowiskowe, "skrojone na ludzką skalę", jak napisała kiedyś Agnieszka Osiecka, ma w końcu nowy dworzec - odtrąbiono w mediach jakiś czas temu kolejny sukces inwestycyjno-budowlany kurortu. Niestety, nie wytrzymuje weryfikacji z rzeczywistością stwierdzenie, że oto zafundowano mieszkańcom i turystom nowy, funkcjonalny dworzec.
Owszem, w ramach tej klockowej zabudowy przewidziano tam również miejsce na zaplecze pasażerów kolei, ale zajmuje tam ono tak minimalną przestrzeń, iż wydaje się, że taka formuła była tylko wytrychem do zbudowania kilkunastu tysięcy metrów całkowicie komercyjnej przestrzeni. Nie będę też ukrywał, że nie byłem zwolennikiem ostatecznie zrealizowanej w tym miejscu wizji architektonicznej, która – moim zdaniem – zupełnie nie pasuje do okolicznej, w większości historycznej zabudowy centrum miasta, które powstawała na przełomie XIX i XX wieku. I nikt mi nie wytłumaczy, że na podstawie istniejącego planu zagospodarowania przestrzennego nie można było zaprojektować nic innego, ponieważ na własne oczy widziałem – nie tylko moim zdaniem – znacznie ciekawszą koncepcję zabudowy, zaprojektowaną według dokładnie tych samych parametrów. Ale jak usłyszałem oficjalną „urzędową” wypowiedź, że przecież Gdańsk ma swoje galerie handlowe, Gdynia też ma, to Sopot nie może być przecież gorszy i też musi mieć takie właśnie miejsce – opadły mi już zupełnie ręce. Jestem bowiem przekonany, że Sopot jest i pozostanie miejscem magicznym oraz wyjątkowym z zupełnie innych powodów, a konkurencja z Gdańskiem i Gdynią w zakresie powierzchni handlowych z założenia pozbawiona jest sensu.
Rozumiem oczywiście, że każdy samorządowy włodarz dąży do pochwalenia się kolejnymi nowymi inwestycjami, co skutkuje – w skali całego kraju – czymś w rodzaju „syndromu przecięcia wstęgi” i pogoni za następnymi „nowinkami”. To da się pewnie wymiernie przeliczyć na konkretne głosy przy wyborach oraz da się również logicznie wytłumaczyć wieloletnimi zaniedbaniami w wielu dziedzinach i chęcią pozostawienia po sobie pewnego rodzaju „pomnika” (to nic, że betonowego – w końcu będzie trwały). Wydaje mi się jednak, że ta nieustanna pogoń za kolejną inwestycją, która ładnie się zaprezentuje na wyborczej ulotce, trochę tłumaczy też liczne zaniechania na innych polach. Łatwiej bowiem np. na mojej kaszubskiej wsi, gdzie z reguły spędzam letni urlop, położyć trylinkę lub ohydną betonową kostkę (zresztą wyjątkowo niechlujnie), którą za kilka lat trzeba będzie wymieniać niż posadzić nowe drzewa (które przetrwają co najmniej kilka pokoleń), czy też uporządkować istniejące i ogólnodostępne tereny zielone. Mimo, że mój rodzinny Sopot i tak ma ogromną – uwarunkowaną głównie lokalizacją i historycznym dziedzictwem – przewagę zieleni nad innymi miastami, to jestem ciekaw, ile różnych tzw. zielonych i „czynnych biologicznie” terenów miastu jednak w ciągu ostatnich 20 lat miejskiej aktywności inwestycyjnej i ekspansji deweloperów realnie ubyło. Może najwyższy czas na taki bilans?
A tym, którzy przekonywali mnie całkiem niedawno, że na pokrytym płytami reprezentacyjnym placu w samym sercu miasta wkrótce pojawią się tzw. „mobilne trawniki”, załatwiające sprawę zieleni, proponuję, żeby je zastosowali w swoich prywatnych ogródkach, wyłożonych równiutko płytami. Ja wolę jednak trzeszczącą czarną płytę „Niebiesko-Czarnych” z nieśmiertelną piosenką „Na betonie kwiaty nie rosną” i żywe drzewo, które ma wokół siebie trochę ziemi, a nie wieniec niedopałków i śmieci.
Wojciech Fułek