Bankowość i Finanse | Wywiad Miesiąca | Niska jakość klasy politycznej działa na korzyść najbogatszych

Bankowość i Finanse | Wywiad Miesiąca | Niska jakość klasy politycznej działa na korzyść najbogatszych
Józef Wancer. Fot. BNP Paribas/Dariusz Iwański
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Będąc również Amerykaninem, głęboko wierzę w amerykańską demokrację, w siłę tego systemu, pomimo iż rysują się na nim pewne pęknięcia. Wierzę w amerykańskie fundamentalne wartości – do aktualnych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych nawiązuje Józef Wancer, ekonomista, menedżer i bankowiec. Rozmawiali z nim – 17 stycznia, trzy dni przed inauguracją prezydentury Donalda Trumpa – Paweł Minkina i Karol Mórawski.

Absolwent ekonomii w City College Uniwersytetu Nowojorskiego oraz zarządzania i stosunków interpersonalnych na Uniwersytecie Webster w Wiedniu. Przez blisko 25 lat pracował w Citibanku na stanowisku wiceprezesa oraz stanowiskach kierowniczych, m.in. w filiach tego banku w Japonii, Austrii, Wielkiej Brytanii i Francji. Na początku lat 90-tych zajął się działalnością menedżerską w Polsce. Był niezależnym konsultantem, który uczestniczył w tworzeniu Citibanku w Warszawie. W 1992 r. organizował Bank Rolno-Przemysłowy, a w latach 1993–1994 był dyrektorem generalnym firmy Legler Polonia. Przez cztery lata (1991–1994) był członkiem Rady Nadzorczej Powszechnego Banku Kredytowego (PBK). W latach 1995–2000 był wiceprezesem, a potem prezesem Zarządu Raiffeisen Centrobank w Warszawie. W latach 2000–2010 był prezesem Banku BPH. Od 2010 r. do 2013 r. pracował jako doradca Zarządu Deloitte w Polsce oraz od 2011 r. do 2013 r. zasiadał w Radzie Nadzorczej Alior Banku. Od września 2013 r. pełnił funkcję prezesa Zarządu Banku BGŻ, następnie od 30 kwietnia 2015 r. do 31 sierpnia 2015 r. był prezesem Zarządu Banku BGŻ BNP Paribas. Od 01.09.2015 r. do 30.06.2021 r. pełnił funkcję Przewodniczącego Rady Nadzorczej BNP Paribas Bank Polska S.A. Od 1 lipca 2021 r. objął stanowisko Honorowego Przewodniczącego Rady Nadzorczej BNP Paribas Bank Polska S.A. Od 2020r. jest również Przewodniczącym Rady Fundacji Auschwitz Pledge. Za wybitne osiągnięcia w dziedzinie bankowości w okresie transformacji pan Józef Wancer został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Funkcjonujemy w wielobiegunowym świecie, gdzie praworządność i poszanowanie praw i wolności w rozumieniu euroatlantyckim przestaje być punktem odniesienia. Na ile uwarunkowania te różnią się od czasów zimnej wojny, kiedy mieliśmy silny podział na dwa bloki polityczne, zarazem jednak pewne uniwersalne standardy w zakresie ładu gospodarczego były w dużej mierze respektowane. Czy dziś grozi nam całkowite wywrócenie stolika i jak można sobie wyobrażać konsekwencje takiej zmiany?

– Od czasów zimnej wojny realia zmieniły się diametralnie, i to praktycznie w każdym obszarze. Samo życie toczy się dużo szybciej niż jeszcze 30 czy 40 lat temu, funkcjonujemy też w całkiem odmiennych uwarunkowaniach geopolitycznych. Po zakończeniu II wojny światowej mieliśmy do czynienia z dwubiegunowym porządkiem świata, którego liderami były Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Obecnie rywalizacja globalnych potęg przebiega głównie po linii USA-Chiny i USA-Rosja, równolegle jednak mamy do czynienia z szeregiem państw aspirujących do miana regionalnych mocarstw, by wspomnieć choćby Turcję czy Indie. Tym zmianom natury geopolitycznej towarzyszy większe skomplikowanie uwarunkowań stricte ideologicznych.

W okresie zimnej wojny mieliśmy dość klarowny podział na demokratyczny kapitalistyczny świat Zachodu pod przywództwem USA i blok sowiecki z liderem w Moskwie. Pomimo pewnych różnic natury zarówno politycznej, jak i gospodarczej państwa zachodnie były solidarne ze Stanami Zjednoczonymi, jako jedyną siłą zdolną obronić blok demokratyczny przed komunizmem. Z kolei mieszkańcy państw Układu Warszawskiego funkcjonowali w pewnej izolacji informacyjnej, która uległa pewnemu rozluźnieniu po śmierci Stalina, a w warunkach polskich po roku 1956.

Dla mnie dopiero wyjazd do Stanów Zjednoczonych w roku 1961 przyniósł pełne poznanie zachodnich realiów, w tym różnicy w poziomie życia ludzi czy podejścia do uprawiania polityki w obu systemach. Generalnie reguły gry były wówczas dość proste, praktycznie zerojedynkowe, co pomagało ludziom odnaleźć się w jednej bądź drugiej rzeczywistości i uporządkować poszczególne przejawy życia. Upadek Związku Radzieckiego, zapoczątkowany wyborami w Polsce w 1989 r., przyniósł uwolnienie wielu społeczeństw z bloku sowieckiego, czemu towarzyszyło mnóstwo entuzjazmu i woli zmian, choć nie bez pewnych obaw. Jedną z nich była chęć niedopuszczenia do powtórki jakiejkolwiek wojny o charakterze globalnym, obojętne czy w rozumieniu konfliktu zbrojnego, czy kolejnej zimnej wojny.

Ameryka potrzebuje Europy, choćby ze względu na zagra­żające jej Chiny. Pytanie brzmi: jakiej Europy? Być może nie tej, którą mamy dzisiaj: niby Unia, ale, niestety, bardzo rozproszona politycznie i społecznie. W konsekwencji nieefektywna jako sojusz, choć może paradoksalnie bardziej przydatna politycznie
dla dzisiejszej Ameryki jako zbiór krajów, z którymi można negocjować indywidualnie.

Pojawiła się wówczas nadzieja, z dzisiejszej perspektywy utopijna i naiwna, iż podjęcie nieograniczonej współpracy gospodarczej ponad podziałami i włączenie w nią Rosji spowoduje, iż kraj ten z własnej woli porzuci znaną z czasów sowieckich doktrynę ekspansjonizmu. Zwolennikiem takiego podejścia był m.in. Samuel Pisar, ojczym Tonny’ego Blinkena, sekretarza stanu w administracji Joe Bidena. Przeszedł on długą drogę, od ocalenia z Holocaustu do współpracy z prezydentami USA, Richardem NixonemJimmy Carterem czy amerykańskim sekretarzem Henry Kissingerem, i wszystkie te doświadczenia ukształtowały w nim przekonanie, że intensyfikacja wymiany handlowej i inwestycji międzynarodowych jest najlepszym sposobem zabezpieczenia się przed wojną, gdyż nikt nie powinien być wówczas zainteresowany w ponoszeniu strat. Nikt nie zwracał uwagi na fakt, że Rosja wykorzysta ową szansę nie dla dalszego zacieśniania więzów ze światem zachodnim i budowy swych przewag na polu gospodarczym, tylko podąży dotychczasową drogą imperialno-ekspansjonistyczną, spożytkowując przychody ze sprzedaży surowców energetycznych na Zachód w celu rozbudowy siły zbrojnej. Kardynalnym błędem państw zachodnich było niezwracanie uwagi na ten trend bądź bagatelizowanie go po kolejnych sygnałach potwierdzających, że w rosyjskiej politycznej mentalności niewiele się zmieniło od czasów ZSRR.

Nasuwa się pytanie, czy z analogiczną sytuacją nie mamy do czynienia względem Chin, z tym, że tu mówimy już nie o zakupie nośników energii, tylko transferze technologii…

– Jak najbardziej. Doktryna wypracowana przez Nixona i Kissingera zakładała potrzebę zbliżenia z Chinami, co miało stanowić przeciwwagę dla sowieckiego ekspansjonizmu. Również w tym przypadku wygenerowane zostało zagrożenie, także dla USA, które w przeciwieństwie do tego ze strony Rosji dotyczy w pierwszej kolejności sfery gospodarczej i technologicznej. Tu też Zachód, a szczególnie USA, popełniły błąd, gdyż przekazaliśmy Chinom stanowczo za dużo know-how o znaczeniu strategicznym. Generalnie sytuacja stała się znacznie bardziej wielowątkowa, niż mieliśmy za czasów rywalizacji dwóch globalnych bloków, bo trzeba do tego dodać jeszcze takie trendy, jak konkurencję pomiędzy USA a głównymi państwami Unii Europejskiej, które przecież należą do jednej grupy. Takich trendów w okresie zimnej wojny nie obserwowaliśmy.

Tak niestabilna i nieprzewidywalna sytuacja w jakże wielu obszarach budzi poważne obawy odnośnie perspektywy III wojny światowej. Czy faktycznie jesteśmy jej bliżej aniżeli kiedykolwiek dotychczas?

– Zawsze starałem się być optymistą, jednak dziś faktycznie podążamy złą drogą. Oczywiście nie musi to oznaczać globalnego konfliktu w perspektywie kilku lat, niemniej ­obserwujemy wiele niepokojących tendencji, na czele z upowszechnianiem się broni atomowej. W okresie zimnej wojny jej posiadanie przez głównych aktorów globalnej sceny politycznej stanowiło główny czynnik odstraszający, co oddalało wizje wojny światowej. Dziś prace nad bronią masowego rażenia prowadzą takie kraje jak Iran, a w gronie jej potwierdzonych posiadaczy mamy znacznie więcej państw, by wspomnieć choćby Indie czy Pakistan, pojawia się też ryzyko, iż zasoby nuklearne przechwycą zorganizowane grupy terrorystyczne prowadzące działalność na skalę trudną do wyobrażenia w czasach rywalizacji amerykańsko-sowieckiej. Dlatego można mówić o czarnych chmurach, jakie zbierają się nad obecnym porządkiem świata, już nie tylko w sferze gospodarki, ale i polityki.

Do tego dochodzi narastająca nieprzewidywalność w samym świecie euroatlantyckim, by wspomnieć choćby obawy towarzyszące ponownemu wyborowi Donalda Trumpa na prezydenta USA. Paradoksalnie wydarzenie to można oceniać w kategorii pewnego wstrząsu, który daje szansę na powrót do tradycyjnych wartości świata euroatlantyckiego. Choć niektóre zapowiedzi nowego prezydenta mogą budzić niepokój, nie należy wykluczać scenariusza, w którym są one jedynie chwytami retorycznymi, za którymi nie będą postępować czyny. Ameryka potrzebuje Europy, choćby ze względu na zagrażające jej Chiny. Pytanie brzmi: jakiej Europy? Być może nie tej, którą mamy dzisiaj: niby Unia, ale, niestety, bardzo rozproszona politycznie i społecznie. W konsekwencji nieefektywna jako sojusz, choć może paradoksalnie bardziej przydatna politycznie dla dzisiejszej Ameryki jako zbiór krajów, z którymi można negocjować indywidualnie. A prezydent Trump to lubi i szanuje.

Będąc również Amerykaninem, głęboko wierzę w amerykańską demokrację, w siłę tego systemu, pomimo iż rysują się na nim pewne pęknięcia. Wierzę w amerykańskie fundamentalne wartości. Ważne jest to, że na podstawie pierwszej kadencji możemy wyciągać pewne wnioski na temat polityki prowadzonej przez Donalda Trumpa. Miałem szansę przyglądać się mu, jak buduje relacje jako biznesmen od początku lat 70. do połowy 90. ubiegłego wieku, kiedy pracowałem w nowojorskim Citibanku. Już wówczas był on poważnym graczem, który przechodził pewne problemy biznesowe, i tylko dzięki przemożnej sile perswazji udało mu się przekonać amerykańską administrację i sądy, by dostać drugą szansę. Uważał, że dla gospodarki Stanów Zjednoczonych lepszą opcją będzie zezwolenie na kontynuację budowy jego biurowców, gdyż podatki wygenerowane dzięki tej inwestycji przyniosą bardzo duże przychody do budżetu, a wierzytelności zostaną uregulowane. Sądził także, że jego bankructwa były kontrolowanymi manewrami strategicznymi.

Doktryna wypracowana przez Nixona i Kissingera zakładała potrzebę zbliżenia z Chinami, co miało stanowić przeciwwagę dla sowieckiego ekspansjonizmu. Również w tym przypadku wygenerowane zostało zagrożenie, także dla USA, które w przeciwieństwie do tego ze strony Rosji dotyczy w pierwszej kolejności sfery gospodarczej i technologicznej. Tu też Zachód, a szczególnie USA, popełniły błąd,
gdyż przekazaliśmy Chinom stanowczo za dużo kno­w-how o znaczeniu strategicznym.

Donald Trump nie uchodzi za osobę wykazującą dużo empatii, do polityki podchodzi w sposób transakcyjny, pozycjonując siebie w roli inwestora strategicznego i orientując się na opłacalność. Wymownym symbolem takiego podejścia jest komercyjne potraktowanie inauguracji kadencji prezydenta USA, na którą zaproszenia sprzedawane były niczym na koncert bądź mecz piłki nożnej. Ów PR i takie tradycyjne postrzeganie męskiej sprawczości to kolejne cechy nowego prezydenta, wystarczy przypomnieć pogłoski, iż dysponuje on ponoć listą osób niemile widzianych w administracji państwowej USA. Można się zatem spodziewać, iż wiele jego działań będzie robionych pod publiczkę, żeby wywołać efekt propagandowy na świecie. Wierzę jednak, iż demokratyczne instytucje Stanów Zjednoczonych z ponad 200-letnią tradycją nie pozwolą na to, by zawłaszczył on całe życie polityczne.

Na ile faktycznie administracja publiczna USA jest w stanie ograniczyć zdominowanie sceny politycznej przez Donalda Trumpa?

– Sytuacja może być o tyle utrudniona, że dysponuje on większością w parlamencie. Oczywiście to nie znaczy, że wszystkie głosowania będą układać się po myśli nowego prezydenta, gdyż, jak już powiedziałem, do swej działalności politycznej podchodzi on wyjątkowo transakcyjnie i nie będzie mieć problemu, żeby w jakiejś kwestii ustąpić, o ile rzecz jasna ostateczny rezultat układać się będzie po jego myśli. Powiedziałbym, że Donald Trump licytuje bardzo wysoko, żeby mieć miejsce do negocjowania. Pamiętamy jego deklaracje odnośnie zakończenia wojny w Ukrainie w 24 godziny, dziś już mówi o sześciu miesiącach, a jednak nikt wprost nie zarzuca mu kłamstwa czy niedotrzymywania obietnic.

Prezydent Trump bardzo wyraźnie zaznaczył, że będzie przestrzegał i bronił amerykańskiej konstytucji, praworządności sądów i praworządności stanów, a więc obywateli. Kongres i Senat to potężne prawne instytucje, które się sprawdziły w historii USA. Ufam im, bo ufam Amerykanom i ich wolnościowym tradycjom. Nawet teraz, w momencie tymczasowych trudności i głębokiej polaryzacji kraju.

Pytanie, na ile mamy do czynienia z efektem social mediów, gdzie można bez większych konsekwencji składać rozmaite deklaracje bez pokrycia, a wymuszona przez portale społecznościowe zwięzłość wypowiedzi przyzwyczaja nas do półprawd…

– Technologia, social media to istotne, a nawet krytyczne czynniki, determinujące przemiany społeczne. Oligarchowie bigtech nie powinni stać się oligarchami politycznymi, bo to by zakłócało ich niezależność i tym samym hamowało dynamiczny rozwój gospodarki. Być może powinniśmy bardziej obawiać się rezultatów działania Elona Muska niż samego Trumpa. Chciałbym jednak pozostać przy kwestiach politycznych, a konkretnie pewnej brutalizacji języka debaty publicznej, który przekłada się na postawy młodego pokolenia. Oswaja się ono z agresją i wulgaryzmami, nie tylko oglądając żenujące wyczyny tzw. patoinfluencerów, ale również śledząc dyskurs pomiędzy uczestnikami sceny politycznej. Dziś regularnie padają w nim jeśli nie wulgaryzmy, to przynajmniej słowa nacechowane agresją sugerujące, iż przeciwnika politycznego należy traktować jak wroga na wojnie, a nie konkurenta. Jeśli reprezentanci sceny politycznej wyzywają się od zdrajców i oszustów, to nie dziwmy się, że młodzież przejmuje ten sposób argumentacji i posługuje się nim na co dzień.

Lao Tzu, wybitny chiński myśliciel, miał swego czasu stwierdzić: „Uważaj na to, co myślisz, bo myśli bardzo szybko przeradzają się w słowa. Uważaj na słowa, bo bardzo szybko przeradzają się w czyny. Uważaj na czyny, bo to pokazuje, kim jesteś”.

– W jakiejś mierze działania nowego prezydenta USA potwierdzają słuszność tej sentencji. Dziś wielu Amerykanów traktuje Donalda Trumpa jako tego, który może uratować świat przed katastrofą. Oczywiście trudno mieć pretensję do ludzi, których standard życia na przestrzeni ostatnich dekad obniżył się na tyle znacząco, że populistyczne hasła trafiają w ich przypadku na podatny grunt. Osobiście widziałem przypadki gospodarstw rolnych w delcie Missisipi, które ledwo wiążą koniec z końcem i w zasadzie nie wiadomo, kiedy upadną. Jeśli rodziny, które od wielu pokoleń zajmowały się produkcją rolną – podkreślam, że chodzi o segment gospodarki niezbędny dla życia ludzkiego – mają tak poważne kłopoty, to z Ameryką faktycznie dzieje się coś niedobrego. Nie możemy oceniać sytuacji w kraju jedynie z perspektywy Nowego Jorku czy Kalifornii.

Dla mnie to, co się wydarzyło po roku 1989, jest najlepszym przykładem we współczesnej historii, jak odnieść niebywały suk­ces, kiedy się tego naprawdę chce i jest się mentalnie gotowym, żeby to wykonać. Z czasem oczywiście pewne obszary zaczęły się psuć, co znowu jest pewnym zjawiskiem uniwersalnym, któ­re nie omijało takich potęg i zarazem centrów cywilizacyjnych, jak antyczna Grecja czy Rzym.

Donald Trump świetnie odczytuje oczekiwania uboższej części społeczeństwa, jednocześnie wchodząc w zażyłe relacje z biznesem technologicznym. Czy to specyfika tej prezydentury, a może raczej sytuacji w Stanach Zjednoczonych? Bigtechy w coraz większym stopniu czują się współdecydentami dzisiejszego świata. Na ile powinno zapanować coś na kształt ładu korporacyjnego w relacjach między tego typu instytucjami a władzą?

– Oligarchia zawsze była mocna, również w Stanach Zjednoczonych. Jest to szokująca konstatacja zwłaszcza wówczas, kiedy mamy w świadomości obraz takiej oligarchii, jaka dominuje w Rosji czy Ukrainie. Tyle że oligarchowie to po prostu bardzo bogaci ludzie, którzy wykorzystują swą pozycję, by wpływać na politykę rządu. W USA duży biznes funkcjonował tak w zasadzie od powstania tego państwa, po wywalczeniu niepodległości nie chciano, by w tym państwie dominował model brytyjskiej monarchii choćby i bez samego króla, tylko by środowiska gospodarcze partycypowały w decydowaniu o losach państwa. Dziś ten trend się nasila, bo nigdy w historii nie było tylu najbogatszych ludzi, co obecnie. Rozpiętość majątkowa jest olbrzymia, gdyż wraz z bogaceniem się grupy oligarchów powiększa się grono najbiedniejszych, a wszystko to kosztem klasy średniej, która przez całe dekady decydowała o sile amerykańskiej demokracji czy poszanowaniu praw człowieka. Przypomnę, że kongresmeni wybierani są co dwa lata, a podczas swej kadencji podtrzymują kontakt z wyborcami, którzy de facto rozliczają ich ze ­złożonych obietnic, jak i realizowanej polityki. Dla przedstawicieli klasy średniej takie pośrednie ­zaangażowanie w politykę było standardem, tymczasem dziś szala przechyla się w kierunku najbogatszych kosztem najbiedniejszych. Przypomnę, że kilkadziesiąt milionów ludzi w Stanach Zjednoczonych nie ma żadnego zabezpieczenia zdrowotnego. Ten proces rozwarstwienia stymuluje oczywiście technologia; kiedyś jak Rockefeller chciał wydobywać ropę, to musiał postarać się o zezwolenie, uruchomić inwestycję i dopiero po jakimś czasie czerpał z tego pożytki. Dziś wejście na globalny rynek cyfrowy dokonuje się w czasie rzeczywistym, co nie tylko zwiększa majątki najbogatszych, ale daje im poczucie realnej i niekontrolowanej władzy na świecie.

Możemy mówić nie tylko o władzy politycznej sensu stricte, ale i o mickiewiczowskim rządzie dusz, sprawowanym w coraz większym stopniu przez właścicieli platform internetowych…

– Zazwyczaj jest tak, że jeśli ktoś dysponuje władzą, to nie limituje jej do pewnego obszaru, tylko stara się realizować swą decyzyjność wszędzie tam, gdzie ma szansę. Działa to również w drugą stronę: przebywanie w otoczeniu osób mających władzę często bywa postrzegane jako skuteczna ścieżka kariery. Przypomnę, że jak przyjechałem do Polski po roku 1989, to spotykałem ludzi, którzy chcąc się skontaktować ze mną jako reprezentantem amerykańskiego rynku finansowego, posługiwali się zdjęciami z liderami ówczesnej sceny politycznej: Lechem Wałęsą, Leszkiem Balcerowiczem, ba, nawet papieżem Janem Pawłem II. Takie zjawiska zawsze występowały, to co dziś szczególnie niepokoi, to rozlewanie się polityki na inne dziedziny, przede wszystkim gospodarkę, ale również kulturę czy kwestie społeczne. Ten wpływ staje się coraz bardziej destrukcyjny.

Kiedyś polscy liderzy często powoływali się na przykłady państw zachodnioeuropejskich, traktowanych u progu transformacji jako punkt odniesienia. Pamiętam, że drażniły mnie wypowiedzi wielu ówczesnych członków rządu czy administracji traktujące sytuację we Francji, Hiszpanii, Grecji czy Portugalii jako swoisty kompas dla Polski. Wymownym przykładem było odwoływanie się do Irlandii, które ustało, gdy ten kraj wszedł w fazę kryzysową. W każdym z państw zachodniej Europy sytuacja poszła w innym kierunku, o ile Grecy przejedli wsparcie, to Portugalczycy inwestowali i oszczędzali. Takim przykładem mogła być Skandynawia, jednak dziś i tam bardzo wiele się zmieniło. Generalnie cała Europa przechodzi dziś okres takiej polaryzacji, jakiej nie było po 1945 r.

Czy Polska może być przykładem dla innych państw?

– Dla mnie to, co się wydarzyło po roku 1989, jest najlepszym przykładem we współczesnej historii, jak odnieść niebywały sukces, kiedy się tego naprawdę chce i jest się mentalnie gotowym, żeby to wykonać. Z czasem oczywiście pewne obszary zaczęły się psuć, co znowu jest pewnym zjawiskiem uniwersalnym, które nie omijało takich potęg i zarazem centrów cywilizacyjnych, jak antyczna Grecja czy Rzym. Nie mam tu na myśli określonej siły politycznej, raczej sytuację, kiedy do władzy dochodzą ludzie nieposiadający kompetencji, żeby kierować państwem. To najprostsza droga do korupcji politycznej: tacy rządzący muszą rozbudowywać aparat państwowy, żeby zyskać sobie zwolenników, bo inaczej nie będą w stanie wygenerować polityki, która usatysfakcjonuje społeczeństwo. Tak jak wygrana w wyborach nie gwarantuje stabilnego i długotrwałego sprawowania władzy, podobnie i w skali państwa sukces na miarę tego z 1989 r. nie jest gwarancją utrzymania demokracji czy praworządności.

Oligarchia zawsze była mocna, również w Stanach Zjednoczonych. Jest to szokująca konstatacja zwłaszcza wówczas, kiedy mamy w świadomości obraz takiej oligarchii, jaka dominuje w Rosji czy Ukrainie. Tyle że oligarchowie to po prostu bardzo bogaci ludzie, którzy wykorzystują swą pozycję, by wpływać
na po­litykę rządu. W USA duży biznes funkcjonował tak w zasadzie od powstania
tego państwa.

Niska jakość klasy politycznej działa na korzyść najbogatszych, dla których nie jest problemem pozyskanie wysokiej klasy fachowców z każdej dziedziny. Jest tylko jeden problem – ci fachowcy nie działają wtedy dla dobra wspólnego, tylko w interesie tego czy innego giganta. Dlatego tak bardzo obawiam się obecnej, technologicznej oligarchii amerykańskiej, która od pośredniego wpływania na politykę zagraniczną, obszar sądownictwa czy podatków przechodzi do aktywnej gry na scenie politycznej. Rzecz w tym, że oligarchizacja i odchodzenie od modelu demokratycznego w ostatecznym rozrachunku tak naprawdę nikomu się nie opłaca, łącznie z głównymi beneficjentami. W praworządnych państwach demokratycznych zmiana władzy i jej przekazywanie zwycięzcy jest procesem standardowym, podczas gdy w autokracjach proces ten przybiera nierzadko drastyczne formy. Przykładów nie skąpi historia minionych 200 lat, poczynając od jakobinów, a kończąc na Nicolae Ceausescu czy Saddamie Husajnie.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK