Bankowość i Finanse | Unia Europejska | Wybory do PE również mają wpływ na nasze życie
Paweł Dariusz Wiśniewski (z prawej) – od 2014 roku doradca w Parlamencie Europejskim w Komisji ds. gospodarczych i monetarnych (ECON) i komisjach podatkowych, wspierał merytorycznie najpierw prof. Dariusza Rosatiego (2014-2019), a aktualnie prof. Marka Belkę (2019 – ). Ekspert Instytutu Finansów Publicznych, doktorant w Szkole Głównej Handlowej.
Piotr Gałązka – doktor nauk prawnych, adwokat, Dyrektor Przedstawicielstwa Związku Banków Polskich w Brukseli, ekspert ds. Unii Europejskiej, członek Team Europe Direct przy Przedstawicielstwie KE w Polsce.
Zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego, zacznijmy więc od tego, dlaczego warto na nie iść? Dlaczego Parlament Europejski jest ważny albo dlaczego jest ważny dla Polski? Dlaczego polski wyborca powinien głosować?
– Wiem, że brzmi to trywialnie, ale powinniśmy głosować, żeby mieć sprawy w swoich rękach. Ostatnie dziesięć lat, podczas których pracuję w Parlamencie, pokazały ewidentnie, że jeżeli wybieramy dobrych europosłów, którzy znają języki, którzy się przykładają do swojej pracy i którzy umieją i chcą tutaj pracować, to ma to bardzo duży wpływ na życie zwykłego Kowalskiego. Przykładowo z mojej działki – wiem dobrze, jak duży wpływ może mieć m.in. rozporządzenie o usługach płatniczych czy rozporządzenie o przelewach natychmiastowych, nad którymi pracowałem z profesorem Belką. Wiemy dobrze np., jak świetna praca posła Jana Olbrychta wpłynie na budżet unijny albo jak kluczowy dla energetyki jest prof. Jerzy Buzek.
W świetle tego, co powiedziałeś, kogo powinniśmy wybierać? Jakie cechy powinien mieć dobry poseł?
– To powinna być przede wszystkim osoba, która nie tylko zna języki obce, przynajmniej angielski, bo to – wydaje mi się – powinno być podstawą, ale powinny to być osoby, które widzą interes Polski jako interes Polski w Unii Europejskiej, a nie poza nią. Osoby, które chcą tworzyć silną pozycję w Parlamencie Europejskim na podstawie budowania koalicji, a nie podważania jakichkolwiek ustaleń, krzyków i obrażalstwa. Jeśli osoba, którą chcemy wybrać, tego nie ma, jesteśmy na straconej pozycji i wtedy nasz głos nie ma w ogóle znaczenia. Mogę powiedzieć, że grupy eurosceptyczne w Parlamencie Europejskim najczęściej są w mniejszym stopniu brane pod uwagę przy opracowywaniu kompromisów (czyli ostatecznej pozycji Parlamentu). Ustalmy jednak jedną rzecz – tak naprawdę poseł reprezentuje nie tylko Unię Europejską, ale jednak przede wszystkim polskich wyborców. 9 czerwca wybierzmy więc osoby, które mogą mieć wpływ na legislację, a nie na bezsensowne przepychanki.
Czy poseł powinien mieć jakiś background, który warto brać pod uwagę przy wyborze? Czy może nie ma to takiego znaczenia, biorąc pod uwagę chęć i otwartość na zrozumienie Unii Europejskiej w całości?
– To zależy od tego, co ten poseł albo ta posłanka będzie robić w Parlamencie. Jeżeli chcemy, by europoseł, którego wybieramy, zajmował się sprawami gospodarczymi czy budżetowymi, powinien być ekonomistą albo chociaż powinien na ekonomii się znać. Jeżeli chcemy, żeby ktoś pracował w Komisji Prawnej, no to świetnie byłoby, gdyby był prawnikiem. Jeżeli ktoś ma się zajmować sprawami zatrudnienia, no to powinien mieć jakieś doświadczenie związane albo z przedsiębiorstwami, albo związkami zawodowymi. W Komisji Rozwoju Regionalnego czy Transportu świetnie sprawdzają się byli samorządowcy itd. Ja miałem to szczęście, że zarówno prof. Dariusz Rosati, z którym pracowałem w latach 2014–2019, jak i mój aktualny przełożony – prof. Marek Belka – są specjalistami w swoim fachu. To ułatwia pracę nie tylko posłowi czy jego zespołowi, ale też umożliwia rzeczywisty wpływ na legislację.
Czy można powiedzieć, że warto głosować na takich kandydatów, którzy jednoznacznie deklarują w kampanii wyborczej, czym będą się zajmować w Parlamencie? Czy jest w nim specjalizacja?
– Nie trzeba z góry zadeklarować, czym się będzie poseł zajmował, ale problemem wielu polskich przedstawicieli od kilku kadencji jest to, że bardzo lubimy się zajmować np. polityką zagraniczną w Komisji Spraw Zagranicznych, gdzie Parlament Europejski ma bardzo mało do powiedzenia. UE kojarzy się jako sprawy zagraniczne, ale jeżeli popatrzymy na to, w jaki sposób Unia Europejska może wpływać na politykę zagraniczną – szczególnie Parlament Europejski – to nie poprzez Komisję Spraw Zagranicznych, gdzie Parlament – z całym szacunkiem – może napisać rezolucję, ale jednak w komisjach legislacyjnych. Przykładowo, gdy pracowaliśmy nad dyrektywą o kredytach konsumenckich, bardzo przyglądaliśmy się temu, czy możemy wpłynąć na firmy z kapitałem rosyjskim oferujące chwilówki, zarejestrowane w niektórych krajach. To w Komisji Gospodarczej i Monetarnej mamy wpływ na relacje z innymi centrami finansowymi czy na konkurencję (także zagranicznych podmiotów w Unii).
Komisja Energii i Przemysłu wpływa np. na politykę zagraniczną w sprawie Rosji przez politykę energetyczną. Komisja Rynku Wewnętrznego wpływa na politykę zagraniczną np. w sprawie dostępu do rynku przez cyfrowe firmy i wielkie platformy internetowe z USA. To w tych komisjach, a nie w Komisji Spraw Zagranicznych, moim zdaniem, dzieje się faktyczna polityka zagraniczna.
Gdzie, jeśli chodzi o wpływ na regulacje unijne, Parlament jest najmocniejszy? Nie z punktu widzenia formalnego, ale z praktyki i doświadczenia?
– To brzmi bardzo ogólnikowo, ale jednak w każdej komisji pracujemy w pewien sposób nad wspólnym rynkiem. Czy to w Komisji Gospodarczej, czy Handlu, czy Wspólnego Rynku i Ochrony Konsumentów, Parlament Europejski bardzo mocno zabiega o to, żeby zmniejszać różnice między krajami. Takie szukanie wspólnego mianownika jest bardzo silne, czy to w negocjacjach wewnątrz Parlamentu, czy w pracach międzyinstytucjonalnych.
Posłowie rzeczywiście starają się szukać tego wspólnego europejskiego mianownika? Czy jednak bliższa koszula ciału i każdy ciągnie w swoją stronę i tematów krajowych?
– Wydaje mi się, że można to połączyć. Oczywiście nie zawsze tak można zrobić, ale przepisy w Parlamencie są najczęściej tak budowane, żeby każdemu było jak najlepiej. Najważniejsza sprawa – bez szukania wspólnego mianownika nie znajdzie się większości. Kluczowe jest jednak to, by zaznaczyć, że Parlament jest instytucją najbardziej prokonsumencką i proeuropejską. To akurat nie podlega żadnym dyskusjom.
Bardziej europejska jest chyba jednak Komisja Europejska?
– Uważam, że jednak Parlament Europejski, bo odpowiada przed obywatelami. Jest też bardzo duża otwartość na konsultacje z wieloma interesariuszami w procesie legislacyjnym.
Kiedy zaczynałeś pracę w Parlamencie, dziesięć lat temu, to traktat z Lizbony był nowością, a on znacząco wzmocnił kompetencje Parlamentu Europejskiego. Czy widzisz, że rzeczywiście zmienił znaczenie Parlamentu względem innych instytucji?
– Wydaje mi się, że tak. Gdy zaczynałem pracę w Parlamencie, to europosłowie jeszcze się uczyli tego, że mają na większość rzeczy taki sam wpływ jak Rada Europejska i byli w tym stosunkowo nieśmiali. Mam wrażenie, że teraz Parlament stał się o wiele bardziej podmiotową instytucją, która wpływa na prawodawstwo unijne, nawet w procesie przygotowań propozycji legislacyjnych. Z coraz większą śmiałością Parlament tupie w sprawach, w których może. I bardzo często wychodzi na jego.
Doradcy posłów przewodzą trilogom technicznym (czyli najżmudniejszej i najtrudniejszej części procesu legislacyjnego) i pracują nad dokumentami. To z nimi rozmawiają interesariusze, bo to oni są w Brukseli siedem dni w tygodniu. Poseł podejmuje końcowe decyzje, ale musi być przygotowany i za to współodpowiada doradca i jego opinia ma kluczowe znaczenie w procesie legislacyjnym i dla europosła.
Co się będzie działo po 9 czerwca? Jak zmieni się Parlament? Czy zajdzie istotna zmiana sił politycznych, czy raczej pewne przesunięcie niezbyt istotnie wpływające na to, kto będzie się liczył w Parlamencie Europejskim?
– Wszystkie sondaże mówią, że rzeczywiście trzecią grupą polityczną mogą być eurosceptycy. To może mocno zaburzyć dotychczasowy proces podejmowania decyzji i szukania kompromisów. W poprzedniej kadencji, chadecy wraz z socjaldemokratami mogli tak naprawdę przewalczyć wszystko. Teraz potrzeba trzech największych grup, żeby mieć większość w Parlamencie. Potencjalnym problemem będzie to, że mogą wygrywać wtedy sentymenty związane z krajami członkowskimi. Dlatego nie ukrywam, że pracując nad rozporządzeniem i dyrektywą o usługach płatniczych, zabiegaliśmy o to, żeby skończyć prace w tej kadencji. Braliśmy pod uwagę to, jak specyficzne są to projekty, mające elementy prorynkowe i prokonsumenckie, antycypując, że kolejny Parlament może być bardziej związany z interesami krajowymi. To mogłoby albo przewrócić te akty do góry nogami, albo wręcz zablokować pracę nad tymi tekstami.
Prawie wszystkie procesy legislacyjne kończą się w trilogu, który tak naprawdę jest procedurą nieformalną i nieuregulowaną w traktacie. Czy twoim zdaniem, nie jest to woda na młyn eurosceptyków, którzy mówią o tym, że prawo europejskie powstaje w sposób nietransparentny i po cichu? Czy w kontekście dyskusji o reformie traktatów, która została trochę zainicjowana przez Parlament Europejski pod koniec zeszłego roku, nie powinno się prowadzić do zmian w zakresie procedury legislacyjnej, tak aby z jednej strony zachować trilogi, a z drugiej dać możliwości przynajmniej obserwowania tego procesu przez obywateli. Moje wrażenie jest takie, że z perspektywy kogoś, kto nie jest blisko Brukseli, to wygląda tak, że Parlament uchwala swoje, Rada uchwala swoje. Potem mija klika miesięcy w ciszy – żadne dokumenty nie wypływają oficjalnie – i potem nagle z kapelusza jest wyciągany królik „dogadaliśmy się”. Czy twoim zdaniem, nie jest to argument przeciwko Unii?
– Nie szedłbym tak daleko, że to jest argument przeciwko Unii Europejskiej, bo na koniec dnia prawodawstwo, które powstaje, służy obywatelom i instytucjom. Po drugie, jeżeli chodzi o reformę traktatów, nie wydaje mi się, że na to się zapowiada – biorąc pod uwagę to, że aby reformować traktaty, musimy mieć jednomyślność, na którą – również z powodów polityki narodowej – się nie zanosi. A po trzecie, jeżeli chodzi o trilogi, to oczywiście są one specyficznym tworem. My zawsze podchodzimy do tego etapu tak, że staramy się informować na zewnątrz o przebiegu negocjacji. Oczywiście to zależy od każdego posła, bo to procedura nieformalna. Wydaje mi się, że można byłoby to jakoś zreformować, tak aby Parlament i Rada miały nadal swoją autonomię w podejmowaniu decyzji i osiąganiu porozumienia. Biorąc pod uwagę to, jak skomplikowany jest unijny proces legislacyjny, potrzeba nam rozwiązań, które zapewnią jego efektywność. Tak, aby znaleźć po pierwsze porozumienia w Parlamencie, po drugie w Radzie, a później między tymi dwiema instytucjami, a ponadto by chciała się pod tym podpisać Komisja i było to do zaakceptowania dla opinii publicznej.
Tworzenie prawa wymaga wysłuchania wielu stron. Ważne jest dla interesariuszy, by zgłaszać się do posłów, rozmawiać z nimi i informować o swoich interesach jak najwcześniej. Warto posiadać przedstawicieli w Brukseli, tak jak robi Związek Banków Polskich. Posłowie wolą spotkania z kimś, kogo znają i komu ufają. Inne sektory zaniedbują to, a przyjazdy jednorazowe osób nieznających unijnego procesu legislacyjnego to strzał w stopę.
W powszechnym mniemaniu asystent posła to jest taki ktoś, kto robi kawę, nosi teczkę, kupuje bilety, ewentualnie rezerwuje stolik w restauracji. Czym, twoim zdaniem, różni się asystent poselski w Parlamencie Europejskim od asystenta poselskiego w polskim parlamencie?
– Nie wiem, co robi asystent poselski w polskim parlamencie, więc nie powiem, czym się różni. Mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o asystentów, to w Brukseli każdy wie, co robimy. Słowo asystent jest wpisane w kontrakcie, ale gdy tylko wyjeżdżamy poza „eurobańkę”, wielu posłów nie użyje tego słowa, gdy opowiada o swoich współpracownikach, bo może to być mylnie zrozumiane. „Doradca” czy „współpracownik” to słowa, których przykładowo używa mój przełożony, gdy lądujemy w Polsce, bo wie, że będą one właściwie odebrane przez osoby spoza Brukseli. Oczywiście, zawsze jest jakiś asystent, który również rezerwuje bilety (i nie jest to nic złego), bo ktoś musi to zrobić, ale pamiętajmy m.in. o tym, że to asystenci przewodzą trilogom technicznym (czyli najżmudniejszej i najtrudniejszej części procesu legislacyjnego). To oni pracują nad dokumentami. To z nami najczęściej rozmawiają interesariusze, bo to my jesteśmy w Brukseli siedem dni w tygodniu. Tajemnicą poliszynela jest to, że poseł podejmuje końcowe decyzje, ale poseł musi być przygotowany i za to współodpowiada asystent i jego opinia ma kluczowe znaczenie w procesie legislacyjnym i dla europosła. Tak naprawdę dużą część pracy merytorycznej robi asystent, bo to on lub ona cieszy się zaufaniem posła. Znacząca część asystentów ma wpisane w swych umowach wyłącznie „advisory duties”, czyli obowiązki doradcze. Nie są proszeni o robienie kawy, lecz przede wszystkim badają, gdzie są interesy kraju, grupy politycznej czy Unii Europejskiej, gdzie są interesy poszczególnych interesariuszy. Kiedyś pewna dziennikarka zapytała mnie, chcąc chyba podważyć znaczenie naszej funkcji: „robisz tylko kawę dla swojego szefa?” Odpowiedziałem – zgodne z prawdą – że „kawę robię tylko, jeśli pijemy ją razem. Choć wtedy i tak rozmawiamy o legislacji, poprawkach czy strategii na trilogi”.
Ostatnie pytanie dotyczy samego przebiegu procesu legislacyjnego i interakcji z podmiotami zewnętrznymi. Jak ma się proces legislacyjny w Parlamencie Europejskim versus proces w Sejmie? Jak wyglądają relacje z osobami reprezentującymi interesy zewnętrzne? Czy ma to charakter tak pejoratywny jak w Polsce? Czy raczej jest to ustrukturyzowane i znormalizowane, że posłowie, prowadząc prace legislacyjne, spotykają się z przedstawicielami grup lobbystycznych, które mają interes w danych przepisach?
– W Parlamencie Europejskim jest to zupełnie inaczej zrobione. Jest to bardzo przejrzyste. Gdy tylko spotykamy się z interesariuszami, powinno to być odnotowane na stronie Europarlamentu w odpowiedniej rubryce. Na stronie europosła można przeczytać, kto (czy to był poseł, czy doradca), z kim, kiedy się spotkał i jaki był temat dyskusji. Tego pejoratywnego znaczenia lobbysty tutaj nie ma. Tworzenie prawa wymaga tego, by wysłuchać wielu stron, żeby wyrobić sobie na ten temat zdanie. Każda grupa polityczna ma swoje priorytety i tak jak np. dla chadeków najważniejsze będą małe i średnie przedsiębiorstwa, tak dla socjaldemokratów kluczowe będzie to, żeby nie zapomnieć o socjalnej stronie gospodarki.
Wszyscy w UE wybieramy swoich europosłów i swoje europosłanki. Mamy też prawo wymagać, by konsultowali się z właściwymi podmiotami, gdy pracują nad legislacją. Gdy tworzy się prawo, ważne jest dla interesariuszy, by zgłaszać się do posłów, rozmawiać z nimi. Warto również posiadać swoich przedstawicieli w Brukseli, tak jak robią to np. polskie banki przez Związek Banków Polskich. Pamiętajmy, że proces legislacyjny jest bardzo długi i tak naprawdę to, co widzimy na sam koniec, po całości pracy Rady i Parlamentu, jest poprzedzone wielomiesięcznymi, jeśli nie wieloletnimi debatami i rozmowami oraz lobbingiem z różnych stron. Dlatego kluczowe jest to, żeby swoich europosłów o swoich interesach jak najwcześniej informować, bo później już może nie być na to czasu. Jedną z rzeczy, które są przez wiele sektorów w Polsce zaniedbywane, jest to, że nie posiadają swoich biur lub przedstawicieli w Brukseli. To bardzo ważne, żeby budować zaufanie do danego sektora wśród instytucji UE – europosłów czy w Radzie. Europosłowie wolą się spotkać z kimś, kogo po pierwsze już znają i komu ufają, a po drugie, kto jest zarejestrowany w rejestrze transparentności. Jednorazowe przyjazdy nieznanych osób, które nie rozumieją specyfiki procesu legislacyjnego to często dla danego sektora po prostu strzał w stopę.